„Lekko” niedospani, troszkę zziębnięci, po długiej nocy zjedliśmy kolejne przepyszne śniadanie, tj. naleśniki z miodem i bananami… Kucharz chciał się chyba jakoś zrehabilitować za pobudkę w środku nocy;)… Dziś cała wioska tonie we mgle, jesteśmy dużo niżej niż poprzedniej nocy i ranek przywitał nas mega zamgleniem i wilgotnością tak na oko 200% ;).
Dziś kolejny dzień marszu. Wydaje nam się, że chyba mamy trochę za duże tempo. Dziś znowu tak zapieprzaliśmy, że wyprzedzaliśmy wszystko i wszystkich. Mimo że mamy grupę młodzianów (tzn. przed trzydziestką), a oni trochę szybciej się od nas regenerują, to na ostatnim postoju sami przyznali, że „idziemy chyba trochę za szybko…” Nasze sportowe zaangażowanie w domu znowu przynosi efekty, Nie mamy zakwasów, a mamy radochę ze śmigania po górach… i dajemy radę.
Dziś droga mniej ciekawa, mniej wiosek, momentami idziemy szeroką utwardzoną drogą, która jeszcze dwa lata temu była ścieżką, ale „najazd” turystów wpłynął tak znacząco na zmianę infrastruktury… Szok… Doszliśmy do ostatniej miejscowości, z której będziemy płynąć ponad godzinę do miasteczka, w którym będziemy spać. Zjedliśmy wspólny ostatni obiad. Francuzi wzięli do obiadu po małym piwie w puszce, potem okazało się, że cena za jedno wynosiła 1500 kiatów! Na toalecie, po raz pierwszy pojawiła się informacja o cenie za skorzystanie z niej – 200 kiatów! Czyli jesteśmy już w bardzo turystycznym miejscu i bardzo turystycznym kraju…
Mon San zna bardzo dobrze okoliczne tereny, na ile mógł to prowadził nas takimi ścieżkami, że nie spotykaliśmy wcale turystów, w sklepach po drodze jak kupowaliśmy wodę płaciliśmy tylko 300 kiatów. Tu na miejscu zobaczyliśmy bardzo wielu turystów, stragany, restauracje i ceny z kosmosu… W podziękowaniu „za wszystko” dla przewodnika uzbieraliśmy napiwek. Mon San bardzo się ucieszył. Ja jestem zdania, że jeżeli ktoś dobrze robi swoją pracę to powinien zostać doceniony, nie wiemy ile płaci mu hotel, więc super, że mogliśmy tak mu się odwdzięczyć. Jest to człowiek, którego długo będę wspominać i mam nadzieję, że jego życie będzie już tylko łatwiejsze…
Potem zapakowaliśmy się na bardzo długą łódkę i przez kanał dopłynęliśmy do jeziora. Widoki trochę nam już znane z Laosu i Kambodży, domki na palach, rybacy, zwykłe codzienne życie…
Po ponad godzinnym rejsie, w miasteczku serdecznie pożegnaliśmy się z naszymi międzynarodowymi kompanami. To byli naprawdę bardzo sympatyczni i serdeczni ludzie. Jestem z nas dumna, że poszliśmy na ten trekking i go przeszliśmy, nie jest to żaden wielki wyczyn, ale można było dojechać nad jezioro autobusem, ale można też było przejść 60 km… Bardzo sympatyczni poznani i spotkani ludzie, super widoki, dobry przewodnik. A co się można sponiewierać na takiej wycieczce, to nasze… Lekko niedomyci, ubrudzeni, niedoczesani, taki luz i wolność, jakiej w domu nie mamy, bo nie wypada…
Dla wybierających się na trekking parę dobrych rad. Należy zabrać wygodne zakryte buty, klapki, skarpety na każdy dzień na zmianę, latarkę, nawilżone chusteczki (słabo z dostępem do wody do umycia), ciepłą bluzę, my mamy jeszcze zszyste prześcieradła w których śpimy i na które można przykryć się kocem, zawsze to przyjemniej. Myślę że nie jest możliwe powtórzenie tej trasy samemu, bez przewodnika, zapewne można dojść z Kalaw głównymi drogami, ale będzie to droga w towarzystwie ludzi, samochodów i motorów – a to już przecież zupełnie inna bajka.
Tak więc jesteśmy już w Nyaungshwe. Z trudem lekkim znaleźliśmy nasz hotel – Big Drum (zarezerwowany wcześniej w Kalaw), dojechał tu nasz drugi plecak. Hotel warty polecenia, blisko głównej przystani, koło mostu, blisko Wiew Point. Mamy pokój z łazienką za 20$, mamy też ciepłą wodę. Zostajemy tutaj dwa dni, musimy trochę doprowadzić do porządku naszą garderobę. Mamy prawie wszystko brudne (co nie jest przecież trudne w przypadku tak okrojonego bagażu).
Tak więc wieczór minął na praniu (aż zabrakło sznurka do suszenia), kupiliśmy bilet do Mandalaj, zjedliśmy bardzo niesmaczną i bardzo drogą kolację w przyhotelowej restauracji (kucharzu nasz trekkingowy, gdzie jesteś?), wypiliśmy piwko na zdrowie i padliśmy…