Spalismy dobrze, choc bylo nas szesc osob w jednym pokoju. Pobudka znowu o 6 rano, sniadanie i jedziemy dalej. Po drodze znowu sama pieknota, widoki zapierajace dech w piersiach, cudowne... Tylko z drogami nie bardzo, bo albo prawie droga, albo nie ma drogi i jazda przez pustynie... Pustynia, gory, jeziora o roznej barwie. Ale najwieksza atrakcja byly dzis flamingi, "ptaki bredzace". Piekne, niesamowite, mniej lub bardziej rozowe, brodzace w wodzie. Stalam cala w zachwycie od czubka glowy po konce palcow i usmiechalam sie do siebie, smialam sie ze szczescia. Robilam zdjecia, walczylam z kompozycja i chcialam to wszystko zapamietac, na zawsze. Mam to w glowie, mam na zdjeciach i bede miala na scianie w moim domu...
Teraz jest koniec wiosny i ptaki zyja na jeziorach, w porze mokrej przenosza sie na solar.
Blekit nieba na wysokosci ponad 4000m npm jest niespotykany na naszej wysokosci, niebo jest niebieskie, lazurowe, turkusowe, blekitne, piekne!!! Zachwycajace!!! Male rzeczy, ale powoduja ze czlowiek sie usmiecha, wierzy ze bedzie dobrze zawsze i wszedzie. Moc wynikajaca ze szczescia jest wielka, dzis to wiem.
Generalnie to wciaz jestesmy tak wysoko. Nie mamy juz problemow z choroba wysokosciowa. W sloncu jest cieplo, wieje zimny wiatr, porywisty i przejmujacy.
Atrakcja dzisiejszego dnia byl tez wulkan Ollague, wreszcie dobrze widoczny i aktywny! Ale radocha byla z powodu bialego dymka puszczanego z krateru.
Nasza ekipa jest zgrana na calego, przeplataja sie jezyki hiszpanski, polski i angielski. Smiechy, dyskusje, nawet o solidarnosci i historii Che Guevary.
I tak jak wczoraj: obiad byl pod golym niebem, w milych okolicznosciach przyrody, z pieknota w tle, tym razem nad jeziorem.
Po drodze mijamy Arbol de Piedra, skale w ksztalcie drzewa, jedziemy przez setki kilometrow bezdrozy, wokol piach, skaly, kamienie.
Dojechalismy do Laguna Colorado. Tutaj mamy kolejny nocleg. Jezioro jest na wysokosci 4280m i wieje tak, ze buty z nog spadaja. Nasz hotelik jest baardzo skromny, wiatr hula w srodku, nie ma czasami szyb w oknach, nie ma ogrzewania, prad z bateri slonecznej... Tylko cholera, czemu jest tak bardzo zimno? Spimy znowu w szesc osob w pokoju, wiec troche nachuchamy moze.
Jezioro jest piekne. Kolory przeplataja sie ze soba: blekit, ceglasty, bialy. Wszystko przez zawarte w jeziorze mineraly i glony. I znowu flamingi, barwione na rozowo, bredzace... I znowu, piekno, pieknota... Zapamietac ta chwile, zapamietac to miejsce, zapamietac te emocje...
Odbylismy spacerek na gorujace nad jeziorem wzgorze, w huraganie co nie pozwalal czasami zlapac oddechu. Nie wiem czy to wiatr czy to piekno zamurowalo mnie, nie moglam zlapac tchu... wdrapalismy sie na szczyt malej gorki i z niej podziwialismy widok na jezioro o kolorze ceglasto lazurowo bialym. kazde z nas ze swoimi myslami, nawet nie rozmawialismy, slowa byly tu zbedne. Piekno, prawdziwe...
Po powrocie zrobilo sie juz naprawde zimno w hoteliku. Ubralismy sie we wszystkie cieple ubrania (co zreszta nie bylo trudne). W czapkach i rekawicach jedlismy kolacje. Wiatr sie nasilil na calego, slonce zaszlo i bylo okrutnie zimno.
Zdecydowalismy, ze trzeba isc spac, tym bardziej ze pobudka jutro o 4 rano! Zreszta zimno, ciemno, kazdy wymeczony po calym dniu w aucie i jezdzie po pustyni bez drog.
Wszystko byloby dobrze, gdyby nie impreza narodu francuzkiego. Pierdzielili farmazony przy winie do polnocy, jak na zlosc przy naszym pokoju.
Wiatr wial, Francuzi halasowali, a my, w czapkch, probowalismy spac. Taka to byla ostatnia noc w Boliwii.
Boliwie polubilismy, choc ceny byly tutaj zwariowane. Pamiatki byly duzo drozsze niz w Peru, z noclegami tez roznie bywalo. Autobusy duzo gorsze, drogi bardziej wyboiste, ale ludzie sympatyczni... Zachwycila nas przyroda, piekna, niedostepna, dzika...
Wszystko pozostanie w mojej glowie, na zawsze...