pobuda rano o 4, to chyba srodek nocy! cholera jasna! Zimno, ciemno, do Jodusia daleko, trudno wyjsc ze spiwora, trudno umyc zeby. Na szczescie nie wieje, ale temperatura jest grubo ponizej zera, prawdopodobnie -15!!. Wszyscy sa mocno umordowani po tej nocy, a ze hotelik bardzo skromny (nasz szrot to wersal:) i czasami szyb brakowalo i bez ogrzewania i bez pradu i bez wody biezacej... to noc nie nalezala do komfortowych. E tam, kameleon sie przystosował:)
Jedziemy tak rano, by ogladac gejzery, poniewaz dobrze widac pare z nich wydobywajaca sie jeszcze przed wschodem slonca. Jest cholernie zimno, samochod jest bez ogrzewania, a my musimy miec na dodatek otwarte okna, bo bardzo paruja szyby. Woda zostawiona na noc w samochodzie jest bryla lodu. Don Wiktor twierdzi ze jest -15 st. C i jest to dosc prawdopodobne.
Mijamy po drodze kolejne samochody. Teraz jest niski sezon, podobno w wysokim mozna spotkac tu ponad 100 samochodow.
Jestesmy na wysokosci ponad 5000m npm i cholera jest tak zimno, ze zamarzamy. Kazdy skacze, biega, robi cokolwiek, aby sie rozgrzac. Zdjecia robie w ekspresowym tempie. Widoki sa niesamowite, para wydobywajaca sie z glebi ziemi, gotujaca sie lawa, co chwila wypluwana przez otworki w ziemi, gotujaca sie woda w glebokich rowach. Niesamowite!!! Trudno jednak cieszyc sie z tych widokow, kiedy zamarza twarz, rece, nogi, trudno nawet usmiechac sie:)
Potem jedziemy nad gorace zrodla, w ktorym odwazni moga sie wykapac. Znajduje sie paru takich smialkow, ktorzy wchodza cali, niektorzy mocza nogi (w tym Adrian), niektorzy ida na spacer na pustynie (ja), a wszystko to w oczekiwaniu na sniadanie, ktore przyrzadza Don Wiktor. To fajny widok patrzec jak ludzie sie kapia, a wokol wszystko zamarzniete.
Po kapieli zajadamy sniadanko, rozkoszujemy sie widokami, patrzymy na jezioro skute lodem. Zima panie.. choc tutaj to pozna wiosna.
Po sniadaniu jedziemy nad Laguna Verde (jezioro zielone), ktore jak nie jest zamarzniete ma zielony kolor. Kolejne jezioro otoczone gorami, wulkanem, wyglada ladnie.
Na koniec zostajemy podwiezieni na granice z Chile. Razem z Sara jedziemy dalej, pozostali wracaja do Uyuni. Na granicy okazuje sie, ze musimy zaplacic jakas taxe, Adrian robi maly dym, bo w przewodniku nie ma o tym info, nie mamy az tyle boliwianow, wiec placimy troche dolarami, troche boliwianami. Choc jedziemy roznymi autobusami, z Sara umawiamy sie w San Pedro na rynku.
Wsiadamy do autobusu, przekraczamy granice i choc nadal wokol nas pustynia, to znajdujemy sie w zupelnie innym swiecie. Asfalt, znaki, linie na asfalcie, nic nie spada na glowe w autobusie, kierowca w naprawde bialej koszuli. Szok!
Na granicy dokladna kontrola bagazy, czy nie mamy lisci koki (zuzylismy), owocow (zapasy zjedlismy), wyrobow z drewna (cos tam przemycamy). Kazdy bagaz zostaje otwarty i komisyjnie przemacany, rozklada sie wszystko na stole, daje deklaracje. Szok, juz zapomnielismy, ze tak moze wygladac przekraczanie granicy. Chile broni sie w ten sposob przed naplywem taniej i gorszej zywnosci z osciennych krajow, przez to nie ma "mrowek" na granicy, zanizania cen, przemytu. Dotyczy to glownie produktow zywnosciowych i narkotykow.
Wreszcie dojezdzamy do San Pedro de Atacama, malej miejscowosci na pustyni - nadal... Jest ona bardzo turystyczna, z duza iloscia bialych na ulicach, z knajpami, sklepami z pamiatkami...
Spotykamy sie z Sara na rynku, wymieniamy kase, zostawiamy duze plecaki w biurze turystycznym i idziemy na obiad. Tu tez jest zasada menu, czyli almuerzo, ale ceny sa niestety wyzsze. (600 peso to 1$). Obiad mamy za 4$, ale bardzo smaczny i z deserem. Kupujemy bilety do Calamy, zabieramy plecaki i ruszamy dalej.
Postanawiamy opuscic San Pedro, bo choc jest ladne, jest strasznie komercyjne, Dzis chcemy dojechac do wiekszej miejscowosci, aby powalczyc o bilety do Patagonii, a tutaj nie jest to mozliwe.
Jedziemy 1,5 godziny przez pustynie Atacama, najbardziej suche miejsce na ziemi. Pustka, susza, czasami jakies formacje skalne. Krajobraz ksiezycowy, totalna pustka, nicosc. Zreszta przez ostatnie 4 dni, ciagle mamy takie widoki wokol siebie.
W Calamie na dworcu czeka na nas znajomy Sary, Pablo. Chlopak jest jak z filmu "Swiat Weyna". Zaprasza nas razem do siebie do domu, ale odmawiamy, bo nie chcemy robic klopotu.
Znajdujemy hotel, troche norkowaty, ale nie chce nam sie nic innego szukac, bo jestesmy zmeczeni, nadal w cieplych ubraniach, dlugi dzien dzis za nami.
Umawiamy sie na spotkanie wieczorem i dzialamy: prysznic, pralnia, kolacja. Niezle z nas smrody juz byly, co zapasy czystych koszulek zuzyly:).
Spotykamy sie wieczorem z Sara i Pablo, kupujemy bilety do Santiago, niestety, agencje lotnicze sa juz pozamykane.
Calama to kolejne gornicze miasto na naszej drodze, 80% mezczyzn tu zyjacych pracuje w kopalni, zreszta widac to na ulicach, gdy po pracy wydaja w barach roznego rodzaju zarobione pieniadze.. Nie jest to bezpieczne miasto, bo panowie ci maja czesto dziwne pomysly w kwestii np. bicia sie, rozbojow itp. Wydobywa sie tutaj miedz. Kopalnia duzo pieniedzy inwestuje w miasto: remont katedry, budowa centrum rozrywki.
Troche jestesmy w szoku, w jak innym swiecie sie znalezlismy: samochody ustepuja pierwszenstwo pieszym, na ulicach nie widac poobijanych aut, ludzie chodza poubierani po europejsku, tylko ceny nas troche doluja.
Calama, to tez miasteczko na pustyni. Pablo powiedzial ze deszcz pada tutaj 2-3 razy w roku. Temperatury w dzien sa grubo ponad 30st, a w nocy grubo ponizej zera.
Zegnamy sie poznym wieczorem, bo padamy juz na twarz. Jutro razem z Sara, jedziemy do Santiago.
Spac, na pustyni spac...