Odespalismy zaleglosci z poprzednich dni. Ja spalam 12 godz., Adrian nie wiem ile, bo meczyl jeszcze wieczorem TV.
Od rana szukamy biletow do Patagonii. Okazuje sie ze nie ma wolnych miejsc, w odpowiadajacych nam terminach, nawet pomimo masakrycznych cen! Przykro nam jak cholera, bo zalezalo nam na Patagonii. Musimy sie pogodzic z tym faktem i troche zmienic plany zwiedzania. Trzeba bedzie tu powrocic i zobaczyc kiedys Patagonie.
Wloczymy sie po miescie, jemy obiad, a kazdy na swoj sposob musi pogodzic sie z faktem, ze tym razem nie zobaczymy Ziemi Ognistej. Ja bardzo, bardzo zaluje!
O 15 spotykamy sie z Sara i pakujemy sie do autobusu do Santiago, przed nami 22 godziny w drodze, ale wcale nas to nie przeraza, bo juz przerabialismy to w Peru. Z ta roznica ze autobus jest ladny i czysty (45$ za osobe, a w cenie kolacja i mini sniadanie).
Caly dzien, noc jedziemy przez Atacame. Wokol tylko piach, skaly, czasami jakis dom. Totalna pustka i nicosc. A ja bardzo lubie pustynie, kilka juz widzielismy i zawsze jestem pod wrazeniem tego ogromu, nicosci, zywiolu ( a w glowie, ciagle uklada sie plan wyjazdu do Algierii:)
Co jakis czas rozmawiamy z Sara, pisze pamietnik, ogladamy tv. Nie skaczemy jak pileczki w losowaniu totolotka, nie dusimy sie od pylu, nie siedzimy w zaawansowanych pozycjach jogi, nie ma nadkompletu...inny swiat, kompletnie inny swiat....