Rano pobuda, po bardzo ciężkiej nocy… Było bardzo gorąco, późno zaczął padać deszcz, białasy na wyspie oglądały jakiś mecz, a potem do rana pili i imprezowali. Darli się na całą wyspę, co uważam nie powinno mieć miejsca. Pobudzili całą wieś. W takich miejscach, gdzie mieszka się na małej przestrzeni z tubylcami, gdzie nie ma grubych ścian, drzwi, a nawet okien przegięciem na całej linii jest takie zachowanie.
Jeszcze na dobitkę szalał za ścianą nasz sąsiad – dziad, jak na niego mówiliśmy. Dziwny człowiek, starszy pan, chyba Angol, generalnie gadal sam do siebie, czy to dzień, czy noc. Na dodatek był wielki, jak chodził to trzęsła się nasza połowa domu. Ale były chwile jeszcze bardziej przerażające, puszczał wiatry i to tak głosno, że podmuch poruszał nasze moskitiery… A więc dziad pół nocy puszczał bąki, gadał, a nas trafiał szlag.
Nad ranem, kiedy można było przysnąć, bo i dziad się uspokoił, wyspa zaczęła się budzić do życia. Ludzie wstają przed upałem, odpalają swoje łódki (które chodzą tak głośno jak traktor bez tłumika), dzieci już krzyczą i ganiają, więc koniec spania, witamy na wsi.
Dla nas najważniejsze jest to, że nie mamy gorączki, choć nadal każdy ruch w brzuchu wyzwala nerwowe poty i pytanie, czy przemarsz obcych wojsk w brzuchu znowu się zaczął?
Pakujemy się pospiesznie i idziemy na śniadanie. Spotykamy „Kulę” z laską (chłopak podobny do naszego kolegi, w towarzystwie dziewczyny). I tu parę słów o innych białych, których spotykamy... Często mamy na nich jakieś polskie przezwiska, bo albo nie pamiętamy imion, albo to wygodne jak się kogos obgaduje - nie trzeba wtedy pokazywać palcem…Był Kula - bo podobny do Pawła, Czerwony - bo opalony, Żydówka - bo takiej urody, Rysiu - bo z filmu „pieniądze to nie wszystko”, oj jaki on był nieprzytomny… Generalnie wszyscy biali są mocno anglojęzyczni. Czasami łapiemy doła, bo nie ma z kim pogadać tak po ludzku, po naszemu, powiedzieć co czujemy tak do końca w danej sytuacji itd. Adrian świetnie sobie radzi po angielsku, tłumaczy mi, a ja kaleczę jakby co. Jeśli chodzi o narodowości, to spotykaliśmy głównie Australijczyków, Angoli, była Amerykanka, murzynek (który ledwie uszedł z życiem w Phnom Pen), z Europy jeszcze Niemiec, spotkany w stolicy.
Jak patrzymy czasami na tych turystów, to jesteśmy w szoku jakie to są pierdoły i jak oni dają sobie tu radę? Laski, typu „biale kiełbasy”, wymalowane, z pełnym makijażem, pomalowane paznokcie, podróżujące w duecie lub pojedynczo. Spakowane, że pożal się boże, wszystkie ręce zajęte, jeszcze śpiwór przez ramię, chlebak i torebka oraz rozdziawiona buzia… Adrian mówi, że jak oni już tu przyjadą to muszą sobie jakoś poradzić, nie mają odwrotu. Mam nadzieję, że my wyglądamy bardziej roztropnie.
Jemy śniadanie (dramat - Adrian znowu sraka), łapiemy doła. Trudno mi opisać jaki to stres, jak wiesz że masz do przejechania w upale kilkaset kilometrów i nie wiesz czy wytrzymają ci zwieracze, a rozwolnienie jest takie, że jak zakręci to trzeba już! Tu i teraz, już! Pojawia się pot, wytrzeszcz oczu i mina, która znaczy że nadchodzi koniec świata…
Idziemy na przystań, dużo białych czeka dziś na transport. I znowu mega opóźnienie, bo jakieś trzy sieroty zaspały. Ktoś musial je odnaleźć, obudzić, sprowadzić, może spakować, a to chwilę jednak trwa. Cierpliwość w tym kraju jest na wagę złota… A nasze myśli krążą wokół naszego żołądka, jelita grubego…
Wreszcie białasy pakuja się do trzech łódek, m.in. my. I tu znowu dwa słowa na temat tego środka transportu. Łódki są bardzo chybotliwe, biorąc pod uwagę ogrom tej rzeki, nie ma w naszym słowniku słowa które było by bardziej dosadne, niż zajebiście. Łodki te, to takie małe, długie łupiny. Wystarczy że jedna osoba zmienia swoją pozycję albo zbyt intensywnie drapie się za uchem i cała łódka się kołysze. Nie ukrywam że bardzo się bałam na nich pływać, biorąc pod uwagę że średnio pływam, a stan łódek... uuuu, wolę już nie rozpisywać się na ten temat. Dodatkową uciążliwością jest to, że bardzo głośno pracuje silnik i można nabawić się niezłej migreny…
Dopływamy do przystani na lądzie. Tam czeka już na nas mała ciężarówka, z siedzeniami po bokach. Dwudziestu białych upycha się w środku, bagaże lądują na dachu. Ekipa jest pierwszej klasy: jest Kula z laską, sześcioro naćpanych małolatów - po drodze odpalaja trawę i próbują nas częstować, trzy lalunie - kiełbasy i wielki gość - Rysiu, nasz ulubieniec. Przez dwie godziny udało mu się przeczytać, może przekartkować 19 stron książki, bo co chwilę nad nią zasypiał. Jestem pewna, że nie wiedział jak ma na imię… Atmosfera była przesympatyczna, droga asfaltowa, więc średnio okurzeni, na pace ciężarówki dojechaliśmy do Paxe.
Wysiedliśmy przy knajpie indyjskiej, poznaliśmy bardzo miłego i sympatycznego właściciela. Urzekł nas swoim uśmiechem i chęcią pomocy. Kupiliśmy u niego bilety na nocny autobus VIP do Wientian. Ale i tak Adziu nie byłby sobą, gdyby nie zrobił wczesniej rekonesansu cenowego w okolicy. Brawo.
Zjedliśmy coś małego (Adrian znowu ma małą rewolucję), faszerujemy się lekami i idziemy na spacer do centrum. Paxe to taka „alpejska” wioska, miasteczko położone w górach, klimaciarskie w zbudowie.
Handlarze nie są tu tak nachalni, jak w Kambodży, w centrum jest nawet nowy rynek, czysto, nie śmierdzi, boxy jak na rynku w Polsce. Szok, dla mnie zbyt europejski ten rynek, nienaturalny. Dobił nas jeszcze supermarket nad rynkiem, towary równo poukładane na półeczkach, bleee, pierdzielona globalizacja! I znowu atak na Adriana, krzyk rozpaczy i szybkie poszukiwanie kibelka, kiedy to się skończy? Ja już czuję się lepiej.
W ramach relaksu po ciągłym stresie związanym z rozwolnieniem decydujemy się na masaż. Adrian bierze masaż stóp i głowy, a ja ciała. Ja jestem zachwycona, najpierw kąpiel w ciepłej wodzie, czystej wodzie i z mydełkiem Fa, a potem godzina maglowania. Momentami masaż był bardzo zaskakujący, bolący, ale było naprawdę przyjemnie, masażystka obok mnie, na mnie, wyrywa mi palce ze stóp, próbuje skręcić kark…
Niestety Adriana zastałam na skraju załamania nerwowego i jeszcze chciał zabić masażystę. Adrian twierdzi że były to tortury i to był jego ostatni raz…Pan chciał (niby) powyrywać palce ze stóp (mi też, no i co?), powyrywać ścięgna itd. Twierdzi że wyleczył się z masażu na dłuuugi, dłuuugi czas - bredzi chłopak, pewnie od tej sraczki.
Pożegnaliśmy naszego „Indyjczyka” i ruszyliśmy w dalszą drogę, ależ to był sympatyczny człowiek…On również pożegnał nas bardzo wylewnie…