Noc spędziliśmy w wypasionym autobusie o szumnej nazwie VIP. Byliśmy pod wrażeniem organizacji i wyposażenia w porównaniu do tego co widzieliśmy i czym jeździliśmy do tej pory. Autobus był sprawny (!), miał Klimę i był piętrowy. Dostaliśmy wode do picia, po bułce a w TV leciał film ( kino lokalne, mało ambitne) z napisami po angielsku, więc można było ćwiczyc języki obce…
Dość szybko poszliśmy spać, ale co chwilę zmienialiśmy pozycje aby nie zwariować, ale tu grzeszę, bo w porównaniu do tych środków transportu którymi już mieliśmy zaszczyt się poruszać, to był wersal.
Rano, skoro świt, dojechaliśmy do stolicy Laosu. Zakręceni jak słoiczki, może słoje, wysiadamy w Vientiane. Pierwszy raz widzimy jak wygląda tak rano życie w „wielkim” mieście. Okazuje się, że nasz dworzec nie jest zaznaczony w przewodniku i jesteśmy dość daleko od centrum. Nie możemy się dogadac co do ceny za tuk tuka. Wreszcie jakoś…Jedziemy na lotnisko, po drodze wysadzamy jakiś białych. Niby stolica, ale miasto prowincjonalne, jak cały Laos zresztą. Decydujemy się że nie będziemy tu zostawać, szkoda czasu na siedzenie w tych spalinach, tym bardziej że nie ma tu nic ciekawego do zwiedzania.
Jadąc około 6 rano mijamy procesję Mnichów, którzy zbierają jedzenie. Dla wyjaśnienia - mogą jeść tylko to, co dostaną i tylko przed lub po zachodzie słońca. Idą w barwnym korowodzie, zalewając pomarańczowymi szatami ulice, mają ze sobą wazy do których zbierają dary, a ludzie kłaniają im się z szacunkiem. Takie codzienne Boże Ciało w wydaniu azjatyckim.
Pod lotniskiem rozkręciliśmy aferę. Tuktukowiec twierdzi, że umówiliśmy się na większą kasę niż ta, którą chcemy mu zapłacić. (Adrian mówił fiftin, on niby fifty). Chłopcy zaczęli się kłócić i to ostro. Musimy iść razem na jakiś kompromis, bo zaraz będziemy rwać sztachety z płotu. My płacimy wiecej niż myśleliśmy, a on bierze mniej niż chciał. Naprawdę nie chcieliśmy go oszukać, a może to on nas chciał...
Lądujemy na lotnisku przed siódmą. Wszystko pozamykane, próbuje spać na plastikowych, wyprofilowanych siedzeniach. Ciężko to idzie… Około ósmej robi się mały ruch. Wreszcie otwierają kasę. Kupujemy bilety do Luang Prabang. Troche daje nam to po kieszeni, ale zyskujemy dużo bezcennego czasu, a chcemy jeszcze posiedzieć trochę w Tajlandii.
Sprawnie przechodzimy odprawę. Jesteśmy w szoku, bo lot trwa tylko 35 minut, a autobusem musielibyśmy jechać 9 godzin. No tak, ale jest pewna różnica i w cenie, i w czasie.
Wysiadamy w Luang Prabang, sprawdzamy loty do Bangkoku, tzn. próbujemy sprawdzić, bo wszystko znowu pozamykane… rozpoczyna się wojna o taxi, tj. o cenę za przejazd do centrum. Dziady trzymają bardzo wysokie ceny, skandal, są rozpuszczeni przez bialasów, co maja kasę i sobie tu dolatują z róznych stron świata.
Dojeżdżamy do centrum, bez problemu znajdujemy nocleg w domku nad rzeką, pokoje są średnie - bez klimatu, ale jest czysto, więc zostajemy. Kąpiemy się wreszcie w czystej wodzie (wcześniej był Mekong a potem dwa dni w drodze) Czuę się jak w raju. Jesteśmy bardzo zmęczeni tą 48 godz przeprawą, idziemy spać.
Około 14-stej idziemy na miasto. Mieścina jest bardzo mała, ale urocza. Ma niespotykany dotąd klimat, położona jest wśród gór, znajduje się tu wiele starych, zabytkowych świątyń. Zwiedzamy sobie powolutku… Po drodze łapie nas ulewa, skandal - pada deszcz, a my nie mamy peleryn. Jak na nasze dotychczasowe rozeznanie to jest za wcześnie na deszcz, zawsze padało po 18-stej. Leje jak cholera, próbujemy się jakoś zbunkrować w starej świątyni, siadamy na schodach, robimy fotki – cisza, spokój, relaks.
Jesteśmy w najstarszej świątyni w mieście, jest piękna i dostojna. Choc byliśmy przemoczeni, bardzo szybko wysychamy, leje deszcz, ale jest bardzo ciepło. Ruszamy dalej aby poszukac trekingu. Ceny za 1 dzień są bardzo wysokie, 25$ za osobę, nie możemy się zdecydować, co chcemy. Przez pół świata wieźliśmy buty traperki, nie spałam po nocach bo marzyłam aby zobaczyć dżunglę, a teraz dobija nas cena. Jeszcze na dodatek jesteśmy przemęczeni po podróży, chorobie, trudno nam zaaklimatyzowac się tu w górach, ciągle boli nas głowa i jesteśmy rozdrażnieni.
Postanawiamy kupić trekking na 1 dzień i w piątek lecieć do Bangkoku. Znowu przeżywamy zawał cenowy, ale pozwoli nam to poplażować w Tajlandii.
Wieczorem idziemy na nocny targ. Niepowtarzalny nastrój, piękne wyroby rękodzieła ludów górskich i ceny z kosmosu. Zresztą jak zauważyliśmy, wszystkie ceny są wyższe niż w innych miejscach, w których byliśmy do tej pory. Znowu zjedliśmy obiad w indyjskiej knajpie i bardzo nam smakował. Czujemy nadal zmęczenie, wracamy do pokoju.
Po drodze wymieniamy zdania na temat miasteczka, które jest bardzo urocze, ale te ceny…taxi, owoce, jedzenie. Jesteśmy trochę rozczarowani, że tak wyszło z tym trekkingiem, ale musimy być pokorni. W piątek mamy samolot, więc nie zdążymy pojechać bardziej na północ i wrócić. Nagle zrobiło się mało czasu. Chcieliśmy intensywnie zwiedzić aż trzy kraje, ale po drodze była ta piekielna choroba, nieprzewidywalnie słaba jakość dróg i to troche ukradło nam czasu. Ale nie mamy zamiaru się tym przejmować, żyjemy na maxa, robiąc wszystko, smakując te kraje, cieszę się z tego co mam i co zobaczyliśmy do tej pory.