Geoblog.pl    przedsiebie    Podróże    Kambodża, Laos, Tajlandia 2006    Prawdziwe życie na końcu świata
Zwiń mapę
2006
29
cze

Prawdziwe życie na końcu świata

 
Laos
Laos, Luang Prabang
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11262 km
 

Wstajemy rano podekscytowani dzisiejszą wycieczką. Co przyniesie dzień, jak wygląda ta moja wymażona dżungla…? Pałkiewicz opisywał ją nie zawsze w superlatywach, więc… Boje się czy damy sobie radę itd. Itd.

Po śniadaniu wsiadamy do busika, zabieramy Angola w sandałkach (życzymy powodzenia w marszu), parę Holendrów i naszego przewodnika - w klapkach japonkach! Szacunek. My wyglądamy przy nim jak sprzętowcy. On wychowany w górach, całe życie chodził na bosaka lub w klapkach japonkach więc dla niego to naturalne, pewnie by się połamał w naszych butach, tak jak my w jego…

Po godzinie jazdy wysiadamy w jakiejś wiosce. Idziemy w dżunglę, w góry, aby odwiedzić wioski Hmongów - ludu gór, żyjącego z dala od cywilizacji.
Idziemy powoli, więc na razie dajemy sobie radę. Najgorzej jest na stromych podejściach, jesteśmy mokrzy, pot zalewa oczy, spływa po mnie strumieniami. Pijemy dużo wody, pocimy się i tak w kółko. Mamy szczęście, bo jest duże zachmurzenie i nie pali slońce.

Początkowo idziemy przez dżunglę, las bez ścieżek, oznaczeń i dróg. Nasz przewodnik jest bardzo miły, pokazuje nam różne ciekawe rośliny, owady, dużo opowiada. Nie ma możliwości chodzenia samemu po tych górach, nie ma jak się poruszać, nie wiem jak on nas prowadzi, na podstawie czego wybiera drogę, nie ma mapy. Sami byśmy się zgubili już po 10 minutach.
Mówiąc dosłownie – pot zalewa nam buty, mamy mokre wszystko, majtki, skarpety, koszulki. Nie pamiętam takiego wysiłku…

Po trzech godzinach ciężkiego marszu, (generalnie pod górę) dochodzimy do pierwszej wioski. Po drodze, na zboczach gór, mijamy ich uprawy (maja tyle do zjedzenia, ile zbiorą). Wszystko jest wspólne, czyli należy do całej społeczności wioski. Część upraw była ogrodzona, chroniona przed zwierzętami lub innymi szkodnikami. To dziwne uczucie, zobaczyć płot w środku dżungli, na stromym stoku góry.

Wchodzimy do wioski, zaskakuje nas panująca cisza i spokój. Kto może pracuje w polu, każda para rąk się liczy, na miejscu są tylko malutkie dzieci i starsze osoby. Małe dzieci są puszczone samopas, rządzą póki nie ma dorosłych. Bawią się czym mogą tylko, zjeżdżają z górki na wózeczku, jak na deskorolce, tyle tylko, że sprzęt ten jest bardzo prymitywny, pewnie sklecony przez jakiegos dobrego wujka. Inne dzieci bawią się w strzelanego i latają z pistoletami z drewna. Wiele dzieciaczków, pomimo bardzo skromnego ubioru ma na sobie biżuterię ze srebra – naszyjniki, kolczyki, bransoletki. Jestem pod wrażeniem…

Widok wioski przytłacza skromnością, wydeptane dróżki pomiędzy domami z trzciny, krajobraz zalewa czerwona ziemia. Domy nie maja podłóg, tylko klepisko, niektóre są budowane na palach, inne nie. Przy domu pasą się świnie (uwiązane za nogę), kury. Zaskakuje nas cisza i spokój, tak naprawdę słychać tylko cykady.

Mamy przewidziany odpoczynek w domu wodza i tam też się udajemy. Witają nas serdecznie, wódz siada na stołku, milczy, dostojnie obserwuje co się dzieje wokół niego, co robimy. Bardzo serdecznie opiekuje się nami jego żona, to wujostwo naszego przewodnika. Za nami ustawił się cały tabun dzieci, stoją i patrzą co robimy. Niezręcznie jest nam jeść, kiedy mamy przed sobą taką widownię. Zakładamy, że dzieci nie są głodne, bo maja tu swoje domy i rodziców. Dzielimy się jednak bułkami, dzieci chętnie biorą i widać że im to smakuje. Bułka jest pszenna, a oni jedza raczej mąkę kukurydzianą.

Ludzie w każdej wiosce mówia w innym języku, nawet jeśli te wioski dzieli tylko góra. Dzieci które ida do szkoły uczą się języka laotańskiego.

W takiej wiosce ludzie żenią się, jak mają około 15 lat. Dziewczyna odchodzi z domu matki i z mężem budują dom, na ziemi którą przydzieli im wódz. Za przyjęcie weselne płaci mąż. Średnia życia wynosi około 60 lat. Mieszkańcy żyją z uprawy ryżu, kukurydzy, a mają tylko prymitywne narzędzia. Codziennie pracują na roli, a wokoło są góry, sadzą więc na stokach gór warzywa i od rana do nocy pielą, zbierają, plewią. Często maja po kilka godzin drogi do miejsca gdzie są zbiory.

We wsi nie ma prądu ani wody. Ujęcie wody jest około 500 metrów za wioską. Tam się kąpią, piorą. Ta woda służy im do picia. Wodę tą donoszą na plecach lub na głowie do wioski.

Trudno jest nie zakłócać ich życia, nie zepsuć podczas takich odwiedzin turystów. Generalnie zasada jest taka, że nie powinno im się nic dawać, aby nie uczyć żebractwa. Przychodzi biały człowiek i daje, za darmo, za to że można pooglądać… My zostawiliśmy dzieciom tylko puste butelki, przewodnik mówił, że robią z nich później zabawki. Holendrzy kupili potem dzieciom do szkoły zeszyty i długopisy, ale nie proponowali nam aby się dorzucić, więc nie zaangażowaliśmy się w ten „projekt”. Ludzie ci nie cierpia, nie głodują, żyją w zgodzie w naturze i to jest po części ich wybór, że znajdują się w takim miejscu na ziemi. Nasz przewodnik też pochodzi z jednej z wiosek Hmongów ale skończył szkołe i zamieszkał w Luang Prabang gdzie pracuje w agencji turystycznej i oprowadza turystów. Może miał szczęście, ale może to był bardziej wybór i dążenie do innego życia, może nie chciał uprawiac ryżu w górach..
Myślę, że ci ludzie są szczęśliwi, a młodzi, szukający innego życia odejdą, choć część pozostanie.
Ludzie ci żyją w taki sam sposób od setek lat. Nadal na żarnach mielą kukurydzę na mąkę (widzieliśmy), chodzą z maczetami którymi karczuja to i tamto, noszą na głowie, plecach plony z okolicznych upraw w wyplatanych przez siebie koszach.
Wielu dorosłych chodzi w tradycyjnych strojach - czarne spodnie i koszula z niebieskimi lampasami. Małe dzieci biegają bez majtek, większe i dorośli zresztą też, chodzą bez butów.
To nie jest skansen, tu nic nie jest robione na pokaz białasom - tak wygląda tu życie.

Rząd wydaje pozwolenia agencjom turystycznym na odwiedzanie tylko poszczególnych wsi, to tzw. turystyka ekologiczna, która ma nie zakłócać spokoju wszystkich osad górskich. Każda agencja ma dwie - trzy wioski do których może prowadzać turystów.
Pośrodku wsi jest plac (dla nas to większe klepisko), na którym odbywają się różne obrzędy oraz wesela, pogrzeby itp. Ludzie ci maja też pewien kanon zachowań, np. jeśli przed domem, przed drzwiami, wbita na palu jest plecionka z roślin, tzn. że nie można wchodzić do takiego domu, aby nie przeszkadzać. I jest to przez wszystkich respektowane. Jak wspomniałam domy nie mają podłóg, ulice to wydeptane ścieżki, nie ma żadnych pojazdów, nie ma prądu, wody, toalet itd. W Polsce już chyba nie ma takich miejsc, gdzie cale społeczności żyłyby w takich warunkach.

Bardzo serdecznie żegna nas żona wodza. Wodzu dalej grzebie w radiu, na koniec nawet cos zadziałało i słychać było szumy i trzaski. Zastanawiamy się czy radio w ogóle odbiera, czy była to tylko demonstracja posiadania? Nie wiem.

Powrót jest nieco łatwiejszy, choć i tak czujemy już w nogach te kilka godzin marszu. Wracamy inną drogą, pewnie aby nie było monotonnie. Wypijamy kolejne butelki wody i myslimy o tym co widzieliśmy, o innym świecie który lekko musnęliśmy. Dla nas to prawdziwy Koniec świata, dla nich - jego środek.

Kolejne trzy godziny marszu i dochodzimy do samochodu. Jesteśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Szkoda że nie mogliśmy zostać tam na noc, niestety mamy jutro samolot, a na sobotę nie było już miejsc.
Angol okrutnie poobcierał sobie stopy, a Holender prawie stał na baczność przed Adrianem jak dowiedział się że jest oficerem, a tamten sierzantem. Adrian jeszcze dolał oliwy do ognia za błędy armii holenderskiej w Bośni. Uff chłopaki…(bylo sympatycznie i cala droge przegadalismy)

Wieczorem wpadamy na kolację do Indyjczyka (jak to sobie śmiesznie zdrabniamy w ramach rozrywki). Idziemy, bo smakuje nam to jedzenie i dlatego też że nam się taki luksus należy na pożegnanie oraz po dzisiejszym spacerku.

Wracamy powoli przez miasto, zachwycamy się na rynku wyrobami rękodzieła lokalnych ludów. Przepiękne narzuty, szaliki, lampy. Nie mamy pomysłu co z tym w domu zrobić i w rezultacie nic nie kupujemy.
Jak zwykle zmęczeni idziemy spać. Jutro lecimy na południe, do Tajlandii.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
przedsiebie

Ania i Adrian
zwiedzili 39% świata (78 państw)
Zasoby: 636 wpisów636 1292 komentarze1292 4444 zdjęcia4444 14 plików multimedialnych14
 
Nasze podróżewięcej
02.11.2019 - 15.12.2019
 
 
11.12.2018 - 30.01.2019
 
 
31.10.2017 - 15.12.2017