Wstajemy raniutko, nie powiem że skoro świt, ale mamy mały raise-fiber. Jak zwykle mam doła, bo nie lubię opuszczać miejsc w których się dobrze czuję, które mi się podobają…
Po śniadaniu mamy jeszcze czas, więc idziemy na spacer na miasto, bo przecież my nie potrafimy posiedzieć na tyłku… Przy rzece poznajemy pana czarodzieja -uzdrowiciela, co leczy nalewkami z węży, jaszczurek, skorpionów, stonóg itd. Nie miałam odwagi spróbować tego. Bardziej wierzę Tofikowi i naszej apteczce. Choć przyznajemy, że dziadek mówił bardzo przekonywująco, ale te słoiki z zawartością były już mniej przekonujące.
Gratisowym tuk tukiem, wynegocjowanym, wyszarpanym przez mojego cudownego mężusia-negocjatora, dojeżdżamy do lotniska. Lepimy kule przez prawie dwie godziny. Jak zwykle zasiedlismy w loży szyderców i co chwilę wymyślamy jakieś przezwiska co poszczególnym asom.
Samolocik taki sam jak z Vientiane, ale po drodze podali mały obiadzik. Jak to Adziu mówi, trzeba wszystko zjeść, bo płaciliśmy dewizami. Lądujemy. Odprawa, zakup whisky w wolnocłowym (na malarię, jak to mowi mój towarzysz podróży) i lecimy na dworzec kolejowy aby kupić bilety na południe.
Opatrzność czuwa nad nami, gdyż przy kasie zaczepił nas starszy pan pytaniem skąd jesteśmy, gdzie jedziemy i czy może nam pomóc. Od słowa do słowa i dowiadujemy się że jest nauczycielem z południa, przyjechał w odwiedziny do córki. Radził abyśmy na przyszłośc poruszali się po Bangkoku pociągiem, bo nie stoi się w korkach i jest tanio.
Poradził nam też, abyśmy jechali na wyspę Ko Samui, bo jest ładna i tania o tej porze roku. Na lądzie nie ma sensu siedzieć, bo nie ma tam ładnego wybrzeża ani morza.
Razem wsiadamy do pociągu, Adziu nadal rozmawia z nauczycielem, tłok w wagonie okrutny. Jesteśmy pod wrażeniem intelektu tego pana, wie gdzie leży Polsa, znane są mu nazwiska Wałesy, Chopina, papieża. I wreszcie rozwija się w temacie obecnie panującego króla. Jest to najdłużej na świecie rządzący monarcha,rządzi już 60 lat, urodził się w poniedziałek, a że w Tajlandii każdy dzień ma swój kolor, więc kolorem króla jest żółty. Król w tym kraju jest traktowany jak święty i z takim też pietyzmem opowiada o swoim władcy dziadek. Wszyscy ludzie traktują go z wielkim szacunkiem, na ulicach co parę metrów są wielkie ołtarze, plakaty, obrazy, pod którymi ludzie często składaja dary (niemal jak dla Buddy).
Po godzinie dojeżdżamy do dworca głównego. Robi na nas wrażenie wielkością i organizacją na nim. Tłum ludzi w holu, na peron mogą wejść tylko osoby z biletem.
Nauczyciel pokazuje nam jeszcze działającą o tej porze agencje turystyczną, za chwilę będzie autobus na południe, jeśli będą miejsca to jeszcze zdążymy. Serdecznie żegnamy się z dziadkiem, bardzo nam pomógł dziś, bo bez motania znaleźliśmy agencję i wiemy już gdzie jechać dalej.
Pan w informacji chce nam sprzedać jeszcze nocleg na wyspie i bilet powrotny. My nie dajemy się jednak. Wiemy, że na miejscu znajdziemy tańsze spanie, nie wiemy jeszcze kiedy wrócimy do Bangkoku, jaka pogoda nad morzem itd. Agent nie umie, może nie chce ukryć niezadowolenia, bo nie wie do końca, że gada z Polakami, a my już troche ryżu w Indochinach zjedliśmy, więc nie z nami te numery…
Adrian szybko kupił wodę i ananasa - to nasz prowiant na drogę i już mamy autobus. Dosypało jeszcze pół autobusu Niemców, witamy bladych Europejczyków.
Autobus jest taki sam jak poprzednio, tyle że nie był przewidziany posiłek na pokładzie. Ponad godzinę wyjeżdżamy z centrum Bangkoku, straszne korki, to piątek wieczór więc wszyscy uciekaja z miasta. Po drodze na stacji benzynowej kupujemy cos do zjedzenia na wynos, łakomstwo pokusiło mnie aby zjeść małe piekielne(!) papryczki. Jadłam już pikantne rzeczy w swoim życiu, ale tym razem życie zatrzymało się przed moimi oczami, taki żar w gębie. Witaj tajska kuchnio.