Noc minęła spokojnie, pomimo dużego wiatru i ulewy nawet się wyspaliśmy. Niestety pogoda nadal nas nie rozpieszcza, chmura chmurą chmurę pogania…na szczęście jest ciepło.
Po śniadaniu idziemy do centrum, aby złapać ciężarówkę na inna plażę, na południe w poszukiwaniu błękitnego morza z folderów…
Dojechaliśmy na południe wyspy, wysiadamy w centrum i jesteśmy…załamani. Witamy na festiwalu próżności Białasów. Wszyscy wypacykowani jak na festyn, chodzą jacyś wystraszeni po ulicach, sklepy z markową odzieżą renomowanych firm uginają się od towaru. Jak dla mnie to wszystko jest mało sympatyczne, typowy kurorcik.
Chaweng - to plaża opisana w przewodniku jako ta najpiękniejsza na Ko Samui. Może i tak, ale brak słońca powoduje, że woda nie jest błękitna jak powinna, jesteśmy lekko zawiedzeni. Piasek na plaży nie wysechł jeszcze po odpływie, więc nie jest biały. Może widzieliśmy już zbyt wiele i ta plaża nas nie zachwyca, a może po prostu wolimy miejsca odległe, nie reklamowane, na końcu świata i bez tej komercji.
Jest ładnie, ale strasznie tłoczno, za dużo ludzi, nie ma czym oddychać, a ceny z kosmosu.
Jak to my potrafimy, przeszliśmy cała plażę Chaweng i jeszcze dalej, pare kilometrów aby znaleźć miejsce w którym będziemy chcieli posiedzieć. Znaleliśmy Zatokę Koralową, malutką plażę pomiędzy wielkimi głazami. Byliśmy na niej tylko we dwójkę i to była nagroda za naszą wytrwałość. Zaczęło zbierać się na deszcz, a my niestrudzeni na swojej wymarzonej plaży nurkowaliśmy i cieszyliśmy się z tej intymności jak dzieci. Było przepięknie, cisza i spokój.
Niestety, w pewnym momencie zaczął lać deszcz (nie mylić z określeniem – padał deszcz). Zbieramy się z plaży, stajemy na drodze pod jakimś daszkiem w szczerym polu tak naprawdę i próbujemy złapac jakis transport na północ wyspy. Oj dużo deszczu spadło nim udało nam się zapakować na pakę ciężarówki. Tutaj nie ma komunikacji publicznej, jeżdżą taksówki motory, ale zabieraja tylko 1 osobę (to nie nasza ukochana Kambodża), taxi auto dla Białasów z hotelu jest bardzo drogie, szkoda nam kasy. Są jeszcze tzw. Songhthaewy - malutkie ciężarówki z paką, na której są umocowane dwa rzędy ławek, siedzi się plecami do ulicy. I tak jeżdżą miejscowi i te ceny są do przyjęcia i jest klimat podróżowania z wiatrem we włosach.
Długo machaliśmy aby ktoś nas wreszcie zabrał. Było nam już cholernie zimno, wiał jeszcze wiatr i przemokliśmy do suchej nitki. Trochę nas skasował kierowca za ten przejazd, ale ta cena była do zaakceptowania. Wcześniej zatrzymany mądrala podał nam taką cenę, że pomimo ulewy go olaliśmy, Jesteśmy charakterni! To już ostatnie dziadostwo do potęgi, jak ktoś widzi jak mokniemy z dala od centrum i podaje nam tak nieadekwatną i wyrąbaną cenę że kapcie spadają. To po prostu brak życzliwości. Pomoklismy sobie kolejne naście, dziesiąt (?) minut, ale w zgodzie z sobą i ze swoim portfelem. Nie wszyscy biali są frajerami co płacą…
Dupa mi marzła okrutnie, a w domu tylko zimna woda. Buuu.. zagryzam zęby, najgorsze umycie głowy…
Generalnie tutaj nie przeszkadza nam zimna woda do kąpieli, ale pod warunkiem że jest ciepło na dworze. A my przeżyliśmy dziś kąpiel w ulewie, stanie w kałuży po kolana i dostaliśmy w pakiecie jeszcze przewianie na ciężarówce gratis. W związku z tym miałam średnią ochotę na tą zimną wodę. Ale my jesteśmy z rozpoznania ( w Szczecinie joduś też) i na boso, bez skarpet tak sobie zapierdzielamy przez te Indochiny (na dodatek nam się to bardzo podoba…)
Dziś podarowaliśmy sobie nawet trochę luksusu, a polegało to na tym, że nie mogliśmy znaleźć z ulicy drogi na plażę, więc na bezczelnego przechodziliśmy przez te wypasione kompleksy hotelowe, aby dostać się do morza. Jesteśmy pod wrażeniem aranżacji wnętrz hotelowych, ale ceny za noc przywracają o zawrót głowy, tak cirka ebaut około 115$ i w górę (nawet bezczelnie pytaliśmy się oceny). Ale nie chcielibyśmy zamienic się miejscami z tymi bladymi. Ja bym zwariowała gdybym siedziała dwa tygodnie w jednym miejscu, na zatłoczonej plaży, nawet w tych luksusach, bo ja jestem prosta dziewczyna i przemawiaja do mnie miejsca prymitywne, ale z klimatem (no i dobrze jak nie ma karaluchów). Moja ciekawość świata, ludzi pcha mnie wciąż do przodu, przed siebie w poszukiwaniu przygody i wolności.
Wyspa Ko Samui jest dziwna sama w sobie, w porównaniu do tego co widzieliśmy wcześniej. Po ulicach w mniej obleganych miejscowościach biali prawie wcale nie chodzą, nie widać też miejscowych. Zostali brutalnie zepchnięci przez hotele z ładniejszych miejsc w totalne dziury. Sklepy są tylko typowe pod białych, same podróby, pamiątki, nie ma lokalnych rynków na których my zawsze tak chętnie kupujemy owoce i upajamy się tą egzotyką. Smutne jest to, że ta piękna wyspa płaci tak wysoką cenę za to piękno - setki hoteli, brak szacunku dla miejscowych ludzi i ich kultury. Wszystkim rządzą wielkie pieniądze, hotele i w rezultacie Chińczycy.
Nie ma tu typowego folkloru Indochin, nie ma pieczonych robaczków zamiast chipsów, które się zbiera w dżungli, a dla bardziej wyrafinowanych smakoszy serwuje się również prażone pająki, różnej wielkości. Nie mieliśmy jeszcze odwagi spróbować jak smakują robaczki i nie wiem czy w ogóle ją posiądziemy.
Dziś nawet trochę zaszaleliśmy z jedzeniem i zafundowaliśmy sobie obiad na tej snobistycznej plaży Chaweng. Jadłam owoce morza, które bardzo mi smakowały, Adrian wybrał cos bardziej skromniejszego. Wieczorem natomiast, aż wstyd pisać, poszliśmy na hamburgera do marketu. Oczywiście jedliśmy siedząc na schodach pod sklepem. Bo tak smakuje najlepiej i taka szeroka perspektywa na życie nocne na ulicy… Zbiegły się też okoliczne pieski i oddałam im swoją porcję, a nawet kupiliśmy dla nich kolejną bułę i oddaliśmy też. Nie smakuje mi jedzenie jak patrzy na mnie głodny zwierzak. Tak samo było tydzień temu w Luang Prabang, gdzie pisek załapał się na rogala z cukierni, specjalnie dla niego zakupionego. Ludzie tutaj raczej sobie poradzą, a zwierzęta niekoniecznie. Ja jestem z tych co szybciej da kasę na psa niż człowieka, ale myslę że nie jest to wielką wadą…