Wstaliśmy rano, aby powrócić jeszcze do świątyni, zobaczyć ja za dnia. Bardzo dobre wrażenie zrobili na nas Sikhowie. Wcześniej, jak ich spotykaliśmy, to miałam wrażenie, że są niedostępni, naburmuszeni i zbyt dumni. W Amritsar przekonałam się do nich i wyjadę z przekonaniem, że są to bardzo serdeczni ludzie, pomimo wszystko trochę inni od Hindusów.
Pochodziliśmy po świątyni, porobiłam fotki, pozowaliśmy do zdjęć. Słychać kolejne modlitwy, śpiewy, muzykę. Nie ma naciągactwa, nie płaci się za wstęp do kompleksu, można zjeść darmowy posiłek. Mieliśmy wrażenie, jakby czas się zatrzymał, byliśmy kompletnie oderwani od rzeczywistości. Moglibyśmy siedzieć tak godzinami i patrzeć na kolorowy tłum ludzi, który zgodnie z ruchem wskazówek zegara okrążał główną świątynię.
Przyziemne sprawy ściągnęły nas jednak szybko na ziemię. Musieliśmy podjąć decyzję co z biletami do Delhi. Uznaliśmy, że jedziemy na dworzec i będziemy czarować konduktora. Pożegnaliśmy się z naszymi znajomymi z Polski. Miło było razem spędzić ten czas. Na dworcu udało nam się kupić bilet i na 10 minut przed odjazdem siedzieliśmy w pociągu, w naszej ulubionej klasie sleeper. Ale farciarze jesteśmy, uha!
Jechaliśmy 8 godzin ( tylko godzinka opóźnienia). Plusem pociągów jest to, że „Lokalny Wars” nie pozwoli umrzeć z głodu, jak boli tyłek lub kręgosłup to zawsze można się położyć, toaleta jest w zasięgu ręki i wzroku… Dojechaliśmy! Ale na stację Old Delhi. Mieliśmy obcykane już hotele na innej dzielnicy i chcieliśmy się tam dostać. Adrian pamiętał, że w Delhi jest metro, więc je odnaleźliśmy, zapakowaliśmy się i dojechaliśmy na New Delhi za całe 16r. Na ulicy Main Bazar roi się od hoteli, zacumowaliśmy w Lord Hotel - polecamy. Czysto, ładnie, dużo gorącej wody - 500r.
Wyskoczyliśmy na małą lokalną kolację, jutro będziemy załatwiać bilety do Varanasi, bo dziś już kasa dla turystów była zamknięta. Mamy małą schizę na kieszonkowców. Tym razem to oni powinni się nas bać, a nie my ich.