Wieczorem przybyliśmy punktualnie na autobus (zwany chłodnią), ale tradycyjnie odjechał godzinę później, bo coś tam… Nadal nie rozumiem dlaczego jest tak zimno w autobusie. Oczywiście pasażer nie ma możliwości regulacji temperatury lub nasilenia Klimy, która szroni po głowie tak, że mamy ochotę przypiąć narty i poszusować… Nie wykończyły nas karaluchy ani klimat, ale wykończy nas Klima… Dobrze, że Adrian poupychał w otwory wentylacyjne torebki foliowe. Ja dojechałam więc do Mandalaj przeziębiona i dziś wieczorem jadę na aspirynie z katarem na dodatek… Mieliśmy na sobie wszystkie nasze ciepłe ciuchy i okazało się, że Klima autobusowa jest gorsza od klimatu w Birmie, nie do przewidzenia…
Dojechaliśmy do Mandalaj o 4 rano. Rano na dworcu masakra. Dworzec autobusowy jest oddalony ponad 6 mil od centrum. Deszcz pada, błoto po kolana, ciemno jak cholera. Trochę mało przyjemnie… Za 7000kiatów wzięliśmy taxi do hotelu, nie udało nam się utargować z ceny, ale chociaż wymusiliśmy na kierowcy, że pomoże nam znaleźć nocleg w okolicy tego hotelu, do którego jechaliśmy. Ceny lekko z kosmosu: w ET 35$ (ponad nasz budżet!), Royal-nie ma miejsc, Nylon (co za nazwa!) to samo, wylądowaliśmy w Garden za 20$ w malutkim pokoju bez okna i ze wspólna łazienką. Powiem tak, o 5 rano, po nocy spędzonej w chłodni raczej się nie wybrzydza, bo chęć ciepłego prysznica i wyciągnięcia się na łóżku jest naprawdę wielka… Powiem więcej, hotel ma niby jedną gwiazdkę (nie wiem za co przyznaną, bo jest naprawdę bardzo, bardzo skromnie), ale jest ciepła woda, no i przyjęli o 5 rano. Dziwne są tu te standardy hotelowe: monotonne śniadania, brud, a z drugiej strony ciepła woda, ręczniki.
Od dwóch dni pada deszcz. Może nie ciągle, ale przechodzą ulewy i trochę cholera nas bierze, bo krzyżują nam lekko plany. Dziś mieliśmy jechać w okolice Mandalaj, ale zrezygnowaliśmy, bo zbyt duże ryzyko, aby wyjeżdżać na cały dzień w taką pogodę. Zostaliśmy w mieście, aby poszwędać się po uliczkach, świątyniach i po forcie. Kupiliśmy combo bilet na wszystkie atrakcje tu i w okolicy za całe 10$ za osobę. Mandalaj, to bardzo urocze milionowe miasteczko, jeszcze bez korków na ulicach i bez dużego smogu w powietrzu. Nieoficjalnie mówi się, że gospodarkę tego miasta napędzają towary w trzech kolorach: czerwonym (rubiny), zielonym (nefryty), białym (heroina)… W okolicy miasta żyje prawie 60% wszystkich mnichów w Birmie. Mandalaj to była stolica, zwana miastem królewskim lub złotym.
Byliśmy dziś w forcie, na terenie którego stacjonuje wojsko. Do fotografowania i zwiedzania jest przeznaczona tylko centralna część z pałacem i pobliskimi zabudowaniami. Budynki stylowe, choć brakuje eksponatów. Całość otoczona jest murami i fosą. Pozwiedzaliśmy też okoliczne świątynie ( już poza fortem). Każda z nich na swój sposób robi wrażenie. Jeszcze większe wrażenie robią setki, tysiące stup, od małych po wielkie. Pierwszy raz jednak widzieliśmy wokół nich tak wielki bałagan, z tonami śmieci na czele i slumsami na każdym rogu. Nie weszliśmy na Wzgórze Mandalaj, bo byliśmy naprawdę zmęczeni całą nocą w autobusie, całodziennym chodzeniem i deszczem, który dokuczał nam dziś przez cały dzień. Nie było szans na zdjęcie z panoramą miasta, bo wszystko było mocno zamglone, co widzieliśmy zresztą z wieży obserwacyjnej w forcie.
Najwięcej nerwów na całym wyjeździe kosztuje mnie patrzenie na bezdomne zwierzęta. Watahy psów i szczeniaków, tuziny kotów i kociąt na każdym kroku. Często głodne, chore, zaniedbane, zabiedzone, wystraszone, przeganiane. Serce mi pęka jak na nie patrzę. Oczywiście, że szkoda mi też ludzi, którzy tu mieszkają, ale wiem, że oni dadzą sobie radę. Niestety losem zwierząt nikt się tu specjalnie nie przejmuje, ludzie mają wystarczająco dużo własnych problemów, na szczęście nikt nie goni i nie bije tych zwierząt – ludzie naprawdę są tu pokojowi nastawieni do świata. Codziennie widzimy kilkanaście szczeniaków, kilka kociąt… Nie ma sterylizacji, więc zwierzęta masowo rozmnażają się. Dla mnie, to największa trauma na tym wyjeździe.
Dziś zjedliśmy bardzo smaczną i bardzo tanią kolację na ulicy, za całe 950 kiatów, czyli nieco ponad 1$. Dla porównania dopiszę, że wczoraj w indyjskiej knajpie zapłaciliśmy 7000 kiatów czyli około 9$. Powiem tak, nie ważne jak wygląda front restauracji, od kuchni to zawsze wygląda szalenie z pełną demolką w tle.
Bardzo, bardzo dziękujemy tym, którzy zaglądają na bloga, jeszcze bardziej pozdrawiamy tych, którzy do nas piszą i dodają otuchy, a tym którzy się „czają” mówimy: odwagi! i zapraszamy:)))) :))