Kiedy wynajmowaliśmy pokój, jakoś nie zauważyliśmy meczetu. Dopiero z okien pokoju zobaczyliśmy minaret, a to oznaczało przymusową pobudkę skoro świt… Tak też się stało, na szczęście sprzęt nagłaśniający pozostawiał wiele do życzenia i pozwolił na kontynuowanie snu po pierwszych nawoływaniach do modlitwy.
Nocleg mieliśmy pierwszy raz bez śniadania, więc ruszyliśmy do centrum w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się do skonsumowania. Piekarnie, cukiernie mają w swojej ofercie chemiczne ciasteczka z bardzo długą datą ważności. Nie czuć zapachów przyrządzanego jedzenia, nie czuć aromatu przypraw, co ma nas w takim razie zachęcać do zjedzenia? Na ulicy zupki chińskie z Radomia w wersji live… jakoś na śniadanie nam nie pasują, zresztą rano też ich jak na lekarstwo. Wreszcie skusiliśmy się na tak zwane przez nas pampuchy, bardzo podobne do polskich, tyle, że w środku mają nadzienie: wiórki kokosa lub kurczaka z warzywami.. Cena była 200 kiatów za sztukę. Niestety za samosę zawołali 100 kiatów, więc Adrian uznał, że cena jest nie do przyjęcia, a i za pampucha też lekko zawyżona. Zarzucił nawet lekkiego focha na chłopaka z obsługi. Chyba oni trochę za bardzo testują, ile zapłaci dewizowy turysta… Nie mamy zamiaru godzić się na wszystkie próby przepłacania. Pół godziny później w bocznej uliczce trafiliśmy na samosy za 50 kiatów, i w przemiłym towarzystwie całej uroczej rodziny zjedliśmy drugie śniadanie. Herbatka do woli, sto siedem uśmiechów, lekka konwersacja… prawdziwi i uroczy Birmańczycy, bez narzucania się i testowania…
Meczet był zamknięty, więc go nie zwiedziliśmy, rynek był oszałamiająco wielki, ale wszystkie towary które się tam sprzedaje są albo bardzo prymitywne, albo tandetne i brzydkie. Zalew ciuchów z Chin, taniego polarka, bluzek w misie… tak naprawdę to nic mi się nie podoba… Ale z drugiej strony wiem, że tak tu ludzie żyją i niczego nie potępiamy – po prostu nic się nie spodobało.
Przed południem, znowu w ulewie, ale pod parasolem, z plecakami, ruszyliśmy na postój pick-upów w stronę Mandalaj. Przybyliśmy jako ostatni pasażerowie, załapaliśmy się na miejsca obok kierowcy, a nie na pace (2 000 kiatów osoba). Nie muszę przypominać, że pickup rusza kiedy ma komplet. Co chwila przechodziła kolejna i jeszcze większa ulewa. Kierowca nafaszerowany betelem, jego pomagierzy też. Po wyjechaniu z Pyoin krążyliśmy po okolicznych wioskach w poszukiwaniu kogoś lub czegoś… Straciliśmy na te usługi kurierskie dobre pół godziny. Szyby w aucie się nie zamykały, deszcz lał się do środka… to wielka sztuka umieć oddać się chwili i nie myśleć po co, na co, kiedy…
Wreszcie ruszyliśmy dalej, zapakowani pod kokardę, przez serpentyny i góry. Dojechaliśmy na miejsce przed 14, Adrian szybko zlokalizował nas na mapie i po przejściu kilku przecznic, byliśmy w naszym hotelu Garden (wyjeżdżając zrobiliśmy przezornie rezerwację). Chłopaki z obsługi ucieszyli się na nasz widok. Jak miło wrócić na stare śmieci. Jutro mamy rejs do Bagan.
Wieczorem, tradycyjnie już, skoczyliśmy do naszej ulubionej ulicznej knajpy, na ciapati… Fotki z knajpki poniżej. Za mega kolację, zapłaciliśmy dziś 1900 kiatów. Adrian zaszalał, bo wziął sztukę mięsa, a ja chlebki z warzywami. Jedzenie bardzo smaczne, obsługa przemiła, miejscówka (to po młodzieżowemu) pierwsza klasa. Tego będzie nam brakować najbardziej, po wyjeździe z Mandalaj.
Poniżej parę fotek ulicznych, jakimi wynalazkami ludzie tu jeżdżą… dla nas wciąż jest to niepojęte, że to działa. Generalnie wszyscy motocykliści powinni mieć kaski, to nic, że ich nie zapinają… Ważne że mają na głowie. Hitem i przebojem są kaski w stylu „nazi”. Trochę to szokujące, bo jeszcze często są z naklejkami swastyk, czy innych symboli z okresu II wojny… Czy mieszkańcy Birmy historię Europy mają opanowaną w tym zakresie? Otóż nie! Nie zdają sobie wcale sprawy ze znaczenia faszystowskiej wrony. Już prędzej im jest skojarzyć znak swastyki z własnymi symbolami i wierzeniami. Kask to kask, i tyle. Dla wiernych czytelników, wkrótce specjalna fota najpopularniejszego kasku w Birmie - Ci co niedawno kupili motór - pod rozwagę...;)
A wieczorem gramy w tysiaka, ja piszę pamiętnik, pomniejszamy zdjęcia. Musimy jeszcze skoczyć na neta, aby dodać wpisy za dzisiejszy dzień. Dziś idziemy wcześniej spać, bo jutro pobuda o 4:30, nie ma to jak wyspać się na urlopie…
ps. nie wiemy czy się uda dodać dziś foty bo net słaby. ale na pewno wkrótce...