Nasz dzisiejszy dzień rozpoczął się o 4:30… Zapowiada się, że będzie to długi dzień… Umówiona taxi czekała pod hotelem, wiózł nas ten sam kierowca co ostatnim razem, tyle, że kompletnie innym samochodem. I tak jak ostatnio, spał na pickupie pod hotelem. Czasami trudno zrozumieć kto?, co? I dlaczego?
Kupiliśmy łódkę, tzw. slow-bota, w cenie 17$ za osobę. Kursuje tylko w niedziele i środy, zabiera nie tylko turystów, ale również Birmańczyków i ich wielkie paczki. Na statku spotkaliśmy naszych kolegów Polaków z Hsipaw i generalnie w ich towarzystwie spędziliśmy ten dzień, bardzo miły dzień. Co jakiś czas statek przybijał do jakiejś wioski, a wtedy następował zmasowany atak handlarek z produktami spożywczymi, począwszy od bananów, przez arbuzy, kurczaki, makaron, ryż po jeszcze wiele, wiele innych nie rozpoznanych dań i przegryzek. Płynęliśmy po Irawadi, to kolejna wielka rzeka, na którą patrzymy z bliska. Na każdym przystanku tragarze załadowywali lub rozładowywali łódź. Paczek i tobołów była cała masa. A to kosze z bananami, jakiś agregat, bateria słoneczna, laurki dla mnichów, arbuzy, kokosy…
Płynęliśmy przez 14 godzin, czas płynął spokojnie, słońce paliło niemiłosiernie, wokół nas tylko woda, co jakiś czas mała wioska. Można być tak blisko zwykłych ludzi i popatrzeć na ich życie - myślę, że ciężkie życie. Oczywiście dzieci na każdym postoju chętnie machały do nas i chciały nawiązać jakikolwiek kontakt.
W ostatniej wiosce przed Bagan, wsiadły panie z kocykami, chciały je sprzedać, ale jeszcze lepiej wymienić na perfumy, pomadki, maskary lub koszulki… No niestety nic takiego przy sobie nie mamy… Okazało się jednak, że jednej Pani wpadł w oko nasz super parasol i wymieniliśmy się na niego, ale deal… dopłaciliśmy tysiaka i zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami kolorowego kocyka, do chłodni-autobusu jak znalazł, na plaże jak znalazł, dla Jodusia;) jak znalazł… gorzej jak znowu zacznie padać. No nic to, kupimy wtedy nowy parasol
W Bagan lekki tłok na nabrzeżu, każdy chce zarobić, każdy chce, aby a nim jechać. Na pewno bardziej kulturalnie niż w Indiach, ale w dużym zamieszaniu panowie szukali chętnych do taxi. Ostatecznie wzięliśmy riksze rowerową (choć początkowo wcale tego nie chcieliśmy), bo Pan nas tak bardzo prosił, że już nie mieliśmy siły mu odmówić (1000 kiatów za dwie osoby do hotelu). Z jednej strony nie lubię jeździć rikszami, bo szkoda mi kierowców, a drugiej strony jak nie wsiądziemy, to nie damy im zarobić… Gdyby to był tandem, to trochę byśmy mu pomogli pedałować… Tak czy siak, w dobrym tonie jest zsiąść z roweru przed górką…
W hotelu okazało się, że nie mają naszej rezerwacji, jest tylko pokój za 35$, więc Adrian trochę się zdenerwował. Przez telefon, była mowa o góra 25$... W przewodniku jest mowa o cenie w przedziale 8-15$, a więc mamy 100% drożej, naprawdę wszystko szybko tu się zmienia. Utargowaliśmy ostatni pokój na 30$, jutro mamy mieć pokój za 25$. Tak naprawdę, to też nie chciało nam się już szukać niczego innego. Poza tym z tego co słyszeliśmy, mógłby być problem z noclegiem. Szkoda trochę, że przestają powoli szanować turystów, jak jest zainteresowanie to ceny idą w górę, ale nie ma konkurencji, bo ludzie wciąż potrzebują licencji na wynajmowanie pokoi dla obcokrajowców. Dopóki nie uwolnią tej działki, będzie coraz gorzej. Dobrze tylko, że pokój który mamy to nie żadna nora, ale duży 3-os pokój z Klimą, TV, lodówką i łazienką z ciepłą wodą.
Jestem zmęczona jak cholera, niby nic dziś nie robiliśmy, ale ledwo żyjemy. Na mieście nie było nic ciekawego na kolację, zjedliśmy więc w pokoju naszą „żelazną konserwę” Krakusa, mniam, Ojczyzna nam się przypomniała…
I tak oto jesteśmy w Bagan, w mieście tysięcy pagód, ale o tym jutro, teraz idę spać…