Pożegnaliśmy dziś naszą plażę. Kiedy pozostaje się w jednej miejscowości na kilka dni, od razu tworzy się więź z ludźmi i miejscem, i my chyba właśnie taką więź nawiązaliśmy, bo trochę nam trudno stąd wyjechać. Tak to już jest w podróżowaniu, że trzeba się przemieszczać. Nie wiemy co czeka nas jutro, nie wiemy w jakim pięknym miejscu znajdziemy się następnym razem.
Dziś w autobusie przeżyliśmy mały koszmar. Przez dwie godziny droga prowadzi przez serpentyny, zakręty, wyboje… Niestety pasażerowie byli nad wyraz wrażliwi, wymiotowało ponad połowę autobusu, czuliśmy już poważne zagrożenie tzw. „reakcją łańcuchową”. Dzięki Bogu nie mamy choroby lokomocyjnej, ale „tłum porywa”, prawie zawsze i wszędzie. Udało nam się nie dołączyć do „klubu hafciarek”, ale było ciężko…
Po siedmiu godzinach dojechaliśmy do stolicy. Kupując bilety trzy dni temu dowiedzieliśmy się, że końcowy nie jest na dworcu, ale w centrum. Bardzo nas to ucieszyło, bo zaoszczędziliśmy dużo na taxi. Hotel zarezerwowaliśmy jeszcze w Bagan, z polecenia kogoś z hotelu i okazało się, że super trafiliśmy. Nie jest on polecany w LP, a jest blisko pagód. Pokoje są bardzo małe i bez okien, a łazienki wspólne (chyba jak noclegownie w japońskich dzielnicach pracy), „Dwójka” kosztuje 20$, ale jest bardzo czysto i cicho. Hitem jednak jest to, że hotel mieści się na siódmym!!! piętrze i oczywiście nie ma tu windy. Na parterze, gości wita napis „wspinanie się po schodach jest dobre dla Twojego zdrowia”. Nie ma jak właściwa propaganda na powitanie! W Mandalaj mieliśmy pokój na piątym piętrze i wydawało nam się, że to jest wysoko, okazuje się, że może być jeszcze wyżej, ha ha. Dla osób wybierających się do Yangoon podaję namiary: Chan Myaye guest house, Mahabandoola Garden Street Tel 01-382 022.
Wieczorem skoczyliśmy na miasto aby zjeść ciapati u jakiegoś „ciapaka”. Kuchnia indyjska jest smaczna i cieszymy się kiedy możemy sobie coś zafundować. Kuchnia birmańska jest zjadliwa i tania. Niestety, często brakuje aromatów i smaków które by porwały. Dania w karcie wyglądają dobrze, ale na talerzu smakują już tak sobie… Nie narzekamy, bo przez prawie miesiąc pobytu tutaj nie chorowaliśmy na brzuch (odpukać), a jemy głównie na ulicy. Głodni nie chodzimy, a że smaki są mało wykwintne, to przeżyjemy. Ja przez całe życie nie zjadłam tyle makaronu, co na tym wyjeździe. Zjedliśmy dziś ciapati z curry -2 szt. za 500 kiatów, czyli zaczynają się ceny jak na stolicę wypada.
Dziś cały dzień ludzie świętują, biorą udział w loteriach, w każdej mijanej miejscowości były imprezy mniej lub bardziej głośne. Banki są pozamykane, a nam skończyły się kiaty. Do jutra jesteśmy na trybie bardziej oszczędnościowym. Im mniej mamy w portfelu tym mniej wydajemy, za taxi pan chciał 3000, potem 2000 kiatów, powiedzieliśmy mu, że mamy tylko 1600 kiatów.. powiedział ok., zawiozę Was do tego hotelu za tyle co macie. Cos w tym musialo byc, bo w czasie postoju po drodze dalismy 500 k zebrzacemu kalece... Jak tu nie lubić Birmańczyków? Z okazji święta „pełni księżyca” dostaliśmy w hotelu dwa lody. Jak tu nie lubić tych ludzi?