Noc w namiocie była trochę chłodna, ciągle smagały nas wiatry, i to z każdej strony. O 7 rano obudził nas pierwszy autobus który przyjechał do Cerro Verde. Wczoraj rozbijaliśmy się w kompletnej ciemności, więc nie widzieliśmy co znajduje się wokół nas. Rano zobaczyliśmy wulkan Izalco. Wielki, piękny, surowy i dostojny. Dosłownie na wyciągnięcie dłoni. Ale widok! No i niezła niespodzianka.
Zwineliśmy namiot, bo byliśmy rozbici na placu zabaw i groziło nam, że dzieci nas rozniosą, a już na pewno nasze bagaże. Plecaki zanieśliśmy do info turystycznej, a sami poszliśmy na śniadanie, bo już rozkładały się panie z papusami, tj. tortillami wypełnionymi pastą z fasoli i serem. Musieliśmy czekać do 11, bo tylko o tej godzinie ruszają wycieczki, jedna na Santa Ana, a druga na Izalco. My wybraliśmy ten pierwszy wulkan. W info spotkaliśmy naszego Amigo, który wczoraj zaopiekował się nami pod wieczór. Dziś oprócz nas nie ma żadnych gringo i niestety, okazało się, że nie ma chętnych lokalesów na wejście na Santa Ana i nie możemy tam iść, bo musi być grupa 5 osobowa. Na szczyt idzie się z przewodnikiem i dwoma policjantami. Lekko się zagotowałam. Człowiek jedzie na drugi koniec świata, żeby wulkan zobaczyć, a tu (chore?) takie przepisy. Nawet zapłacić nie możemy za brakujące osoby, aby nas wpuścili. Normalnie pecha mamy do wulkanów i to od lat. Na Izalco idzie grupa młodzieży szkolnej, ale nie planują dojść na szczyt, wiec możemy iść z nimi do połowy. No co to za pomysły. Przecież chodzi o to aby wejść na szczyt i z tego mieć satysfakcję..... Jestem zła, wrrrr. Zdecydowaliśmy że nie idziemy do połowy na Izalco, ale wzieliśmy młodego i poszliśmy na spacer wokół Cerro Verde. Po kilku minutach przybiegł inny przewodnik, z informacją że młodzież będzie wchodzić na szczyt i czy idziemy z nimi? No jacha! - zawołałam. Ku niekoniecznie zadowoleniu Adriana....
Najgorsze w podejściu na Izalco jest to, że trzeba zejść z Cerro Verde do stóp wulkanu, potem wejść na wulkan, a potem z niego zejść, by wejść znowu na Cerro Verde..... Czyli trzeba wejść na dwie góry. Zabraliśmy zapas wody i ruszyliśmy, niestety w towarzystwie rozkrzyczanej młodzieży, która trochę się rozpierzchła po górze, więc jest nadzieja że jeszcze się zmeczą.... Po zejściu z Cerro Verde, przy podejściu na wulkan, chłopak przed nami wywrócił się niefortunnie (chyba pisał SMS idąc po lawie), uderzył głową o kamień i zaczęła się lać krew. Byliśmy za nim, dalismy mu chusteczki, a on razem z kolegami zaczął coś wykrzykiwać do wychowawcy który był przed nami. Normalnie głuchy telefon. Podeszliśmy prawie do połowy wulkanu, jak część grupy zaczęła schodzić, razem z przewodnikiem i policjantem. I mówią nam, że dalej nie pójdziemy, bo oni wracają do kolegi z nabitym guzem.... Adrian lekko się zagotował i powiedział że taka rana to nie problem i że chcemy iść dalej. Szybko zmiękczyliśmy policjanta. Widzę że przewodnik wcale nie ma ochoty aby wchodzić po raz 1125 na wulkan.... A tu tylko my wciąż napaleni jak szaleńcy aby wejść na krater.... Jak wspomniałam policjant dał się urobić. Powiedział, że idzie zobaczyć jaka jest sytuacja i że będzie na nas czekał u stóp wulkanu i że mamy godzinę aby wejść i zejść.... No dobre i to. Weszliśmy na krater. Wulkan to kupa kamieni, żużlu i popiołu... Krater trochę nas rozczarował-zasypana dziura i tyle, a wokół kupa dymu. Izalco to wciąż aktywny wulkan, nie ma erupcji, ale z dziur w ziemi wydobywa się dym, a kamienie po których się chodzi są gorące. Nawet jeśli mało spektakularny jest sam krater, to wulkan naprawdę robi wrażenie. Pozostało nam zejść z wulkanu i jeszcze wejść na Cerro Verde.... Normalnie głupiego robota... Ale innej drogi nie ma. Sprawnie poszła nam droga w dół, z wieloma wirażami i ślizgami po popiole. Na dole faktycznie czekał na nas strażnik, ale już jakiś inny, wydawało mi się że jest niezadowolony że poszliśmy na szczyt. Na deser, pozostało nam podejście na Cerro Verde. Stopień za stopniem, pod górę, na szczęście przez las, w cieniu. Nie zmienia to faktu, że pot zalewał nam oczy, zresztą cali byliśmy mokrzy. Przed nami przewodnik, za nami policjant, no niezła świta. Całą trasę zrobiliśmy w 3 godziny, to niezły wyczyn, chociaż wcale nie ścigalismy się, po prostu mieliśmy dobry dzień. To był mój prezent urodzinowy dla samej siebie, chciałam wejść na wulkan w same urodziny, ale się nie udało.
Resztę dnia spędziliśmy na błogim lenistwie... Znowu rozbiliśmy namiot, ale już w innym, prawidłowym miejscu, bardziej zacisznym, zjedliśmy obiad, znowu widzieliśmy kolibry, motyle, wiewiórki, pogadaliśmy ze spotykanymi ludźmi, a od jednej rodziny dostalismy nawet dwa piwa w nagrodę za zdobycie wulkanu. Długo rozmawialismy, też o Polsce, nie wierzyli że u nas nie ma wulkanów, pokazalismy im nasze polskie pieniądze... Porobiliśmy zdjęcia jak słońce zachodzi w oceanie. Patrzyliśmy z lekkim niedowierzaniem na Izalco, że tam byliśmy. O 18 zaszło słońce, wszyscy wyjechali z parku. Pozostaliśmy tylko my, kilku policjantów i żołnierzy. Cisza wokół, słychać tylko cykady, bo śpimy w parku i nic więcej. Ja jestem zachwycona tym miejscem, pomimo tego że prysznic musieliśmy zrobić sobie z butelki... Nie mamy prądu, internetu, nie ma bunkrów, ale jest jedwabiście!
Info dnia:
Camping -10$ ( nie ma prysznica)
Wejście na Izalco z przewodnikiem i policjantami -1$\os
Śniadanie 1,5$ -drogo... :-)
Oglądanie koliberkow i wulkanu - bezcenne