Teoretycznie cały czas jesteśmy jeszcze w Patagonii, ale dla nas za dużo tu ludzi, za dużo cywilizacji jak na Patagonię przystało. Dużo wokół nas się zmieniło, jest dużo więcej wielkich drzew, kompletnie inne ptaki. Niektóre z nich wydają przeraźliwe dźwięki, szczególnie w nocy i nad ranem. Po śniadaniu poszliśmy na wyciąg gondolowy na górę Otto. Całkiem fajna frajda. Malutką, mogącą zabrać maksymalnie cztery osoby gondolą, jedzie się aż 11 minut. Tyle, że jak wszystko w Argentynie, jest to droga atrakcja, bo 400 pesos za osobę. Mieliśmy szczęście i widzieliśmy z bardzo bliska przelatujące Kondory. Na szycie góry znajduje się cały kompleks rekreacyjny z restauracją która się obraca. Wszystko ma już czasy świetności za sobą i trochę trąci myszką ( wczesny Gierek), ale jest frajda z przebywania tam. Widać z góry całe Bariloche, jezioro, góry. W sezonie zimowym są tu jeszcze inne atrakcje typu zjazdy na oponach po śniegu. Po powrocie zrobiliśmy zakupy, obiad na kampingu i pojechaliśmy na dworzec. Trochę mieliśmy stracha czy załapiemy się na autobus i czy się zmieścimy do niego z bagażami. Wczoraj widzieliśmy jak podróżuje się po argentyńsku, tj. nie każdy może się załapać na kurs. Na szczęście wszystko było ok i dojechaliśmy na dworzec bez problemu. A dziś czeka nas około 20 godzinny przejazd na wschodnie wybrzeże. Liczymy na to że będzie trochę cieplej, choć słyszeliśmy że wiać będzie dalej. Mamy też nadzieję że uda nam się zobaczyć wieloryby. Ja już przebieram nogami z niecierpliwosci.
Hmmm Bariloche... Mamy mieszane uczucie jeśli chodzi o pobyt tutaj. Piękne położenie, ale duże miasto, bardzo drogi transport publiczny. Magiczna nazwa która usłyszeliśmy 9 lat temu, opowieści i zachwyty Chilijczyków o tym mieście to były powody aby tu zajechać. Jak dla nas Bariloche jest przereklamowane, ale wcale nie żałujemy że tu przyjechaliśmy. Nie zawsze i nie wszystko musi nam się tak podobać, że aż kapcie spadają...