Tak szczerze mówiąc, to nie wiem, od czego zacząć… Ktoś by pewnie rzekł, że od początku …tylko gdzie jest ten początek? Czy w opowieściach o Tomku Odkrywcy, które czytałam mając 10 lat, czy w programach o Tonym Haliku, czy w książkach Kapuścińskiego? Dziś jeszcze tego nie wiem …
Gdzieś jednak był…, bo przecież w życiu wszystko ma swój początek i koniec, a mój pobyt we Frankfurcie w oczekiwaniu na lot do Mombasy, jest tego konsekwencją.
Siedzimy z Adrianem na lotnisku i czekamy. Generalnie od dziś często będziemy na coś czekać, … czekać i nie przejmować się, ale o tym jutro…
Dziś rano byłam w pracy, po krótkim śnie – szybkie działanie. Dzień zleciał nie wiadomo, kiedy, czas umknął tak szybko, że uciekł nam pierwszy (z czterech możliwych) pociąg. No, ładnie rozpoczęła się nasza podróż. Jakiś malkontent powiedziałby: pechowo, ja jako optymistka powiem: witaj przygodo! Po 30 minutach był kolejny pociąg i ruszyliśmy na poszukiwanie wrażeń.
Nie wiem ile razy się przesiadaliśmy: Szczecin – Pasewalk – Berlin – Hanower – Frankfurt – lotnisko, a to dopiero początek podróży. Nim znajdziemy się w Ugandzie jeszcze wiele nas czeka.
Jest godzina 23, wszyscy naokoło są lekko umęczeni, siedzimy w poczekalni. Ale co ja tu właściwie piszę o jakimś zmęczeniu, skoro dopiero skończyłam pić pyszną kawkę, odwiedziłam czystą toaletę, nie jestem jeszcze zmęczona psychicznie i minęło dopiero 11 godzin w podróży?
Czekamy nadal…. samolot jest opóźniony, więc siedzimy i… czekamy, czekamy. A już mogłam słodko spać na pokładzie samolotu i śnić o przybliżającym się czarnym lądzie. Czekanie zabiera nam cenny czas z dnia jutrzejszego.
Całą drogę spałam, odsypiając zaległości z mijającego tygodnia, bo jak nie praca to: pakowanie, planowanie, szukanie, marzenie i tak wciąż zarwane nocki…
Przygotowanie do takiego wyjazdu pochłania naprawdę dużo czasu. Od wymyślenia gdzie jechać, zadecydowania co zobaczyć, przez planowanie trasy i całej logistyki wyjazdu. Co zabrać, czego nie, poczytać info na necie, jak sytuacja geopolityczna, poznać historię kraju, do którego jedziemy. To wszystko jest dla mnie ciekawym zajęciem, ale stawia nas ciągle przed wieloma dylematami. Jakie ciuchy zabrać, ile? Jakie leki zabrać, ile? Jak bronić się przed malarią? Jakie kosmetyki? Jak się spakować? Każdy wyjazd wzbogaca nasze doświadczenie i pewne rzeczy przychodzą już łatwiej, ale i tak nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkiego, co nas czeka i przygotować się na to. Więc zawsze pozostaje mieć nadzieję, że będzie dobrze.
Z nudów, na lotnisku robimy listę rzeczy zapomnianych na wyjazd. Listę tę otwierają kości do gry, dalej: krem na komary, klapki Bosmana od Oli, piłki plażowe…
Dobra dobra, bo zaraz się okaże, że jesteśmy totalnymi amatorami. I tak jestem z nas dumna, bo mamy naprawdę małe i lekkie plecaki. Minimalizm w każdym calu. Jedyne czego się boję, to to , czy nie mamy za mało ciepłych rzeczy, JEDNA bluza…, 3 koszulki, 3 pary skarpet,3 pary majtek, koszula spodnie, spodenki, strój kąpielowy, sprzęt fotograficzny (waży tonę), czapka i okulary. Koniec listy.
Wreszcie lokujemy się na pokładzie, samolot opóźniony, ale już wszystko inne idzie zgodnie z planem. Nie do końca podobają nam się warunki – ciasno, chyba nawet trochę brudno… Obiad podany grubo po 1 w nocy. Wymiękam i idę spać. Nie jest w mojej naturze jeść kartofle w środku nocy…