Noc minęła w miarę spokojnie, choć po nasiadówce nocnej wszyscy mamy lekkiego kacyka i jeszcze na dodatek zaspaliśmy trochę. Strasznie trudno idzie nam poranny rozruch, przyglądamy się guźcom, które łażą po campingu między namiotami i liczą na coś do jedzenia. Fascynują i przerażają nas marabuty, wielkie ptaki o wyglądzie profesorka, które ciekawskim wzrokiem omiatają okolicę. Decydujemy się na śniadanie na miejscu i dopiero wtedy ruszamy.
Pogoda nas lekko dobija, jest niezbyt ciepło, mało słonecznie i niestety udaje nam się spotkać niewiele zwierząt. Tylko słonie nas nie zawiodły. Chodzą całymi stadami, całymi rodzinami, pięknie i majestatycznie poruszają się między drzewami. Niektóre zażywają kąpieli błotnych, inne skubią tymi swoimi wielkimi trąbami liście z drzew, małe słoniątka trzymają się blisko matek i rozrabiają, nawet próbują straszyć nas.
Poza słoniami spotykamy też dziesiątki tzw. sarenek i jelonków, których afrykańskich nazw nadal nie znamy. Ups. Nie czujemy dobrej zabawy, bo jesteśmy trochę rozczarowani safari, może nawet trochę znudzeni, więc wracamy po objechaniu parku na camping. Kac nadal trzyma i to dość mocno. Co niektórzy panowie odsypiają nockę, ja kąpię się i myję głowę, a nawet robię pranie, pod kranem, bez zlewu, ale jak widać, też się da. Miałam już tak brudne spodnie, że nogawkami mogłam wbijać gwoździe. To czerwony pył z dróg wgryzał się we wszystko, co było na jego drodze. Siedzę teraz na campie, piszę pamiętnik, delektuję się ciszą, spokojem, wolnością. Tylko wiatr mnie zaczepia, bawi się moimi włosami… Jak niewiele potrzeba do szczęścia, wystarczy tylko trochę zwolnić, przybliżyć się do natury, wsłuchać w siebie, pomyśleć w spokoju…
Wieszając pranie, wbiłam sobie jakiś kolec w dłoń. Niby nic, ale duży ból, promieniujący na całą rękę, nawet mi napuchła, nie mogłam pisać pamiętnika. Mam nadzieję, że szybko się wygoi, planuje przeprowadzić małą operację po dojechaniu na kolejny camping.
Po odtajaniu ładujemy graty i jedziemy do parku oglądać kratery. Mają one po 8 000 lat. Powstały na skutek erupcji wulkanu. W okolicy znajduję się 5 takich kraterów. Widoki są przepiękne, dziesiątki kilometrów nienaruszonej przyrody, wielkie równiny przecinane kolejnymi wzniesieniami. Niestety zwierząt nie widać, tylko bawoły zaszczyciły nas swoją obecnością. Droga robi się coraz bardziej nieciekawa: bardzo strome, kamieniste podjazdy, pada deszcz, mgli się, mapa mało czytelna. Na ostatnim postoju, gdzie robiliśmy fotki, Piotr oparł się o auto, akurat o zapasowe koło i okazało się, że mamy flaka… na zapasie… Jesteśmy w małym szoku, dopiero naprawiona opona, za waluty i jeszcze nawet nie była w użyciu. A my na końcu świata. Teraz złapaliśmy lekkiego stresa, bo jesteśmy gdzieś… Robi się późno, schodzi nam powietrze z jednego koła i brak zapasu. Droga przez park zajęła nam więcej niż wyczytaliśmy w przewodniku i musimy jakoś wyjechać w bardziej cywilizowany świat.
Z duszą na ramieniu, po przejechaniu kolejnych stromizn, dojeżdżamy do drogi asfaltowej – wyjechaliśmy z Parku. Jedziemy do pierwszej, lepszej, trochę większej miejscowości, aby naprawić koło. Pytamy ludzi po drodze, coś tam wymieniają, ale nie ma tej wioski na mapie, jednak ryzykujemy. Pojawienie się w tej miejscowości wywołuje pewne poruszenie, znowu mamy wianuszek obserwatorów w wieku od 2 do 40 lat. Dzieci stoją w rzędzie i patrzą na nas wnikliwie, przenikliwie, urokliwie. Dorośli jakby lekko od niechcenia zaszczycają nas swoim wzrokiem. Adrian z Filipem poszli po piwo i colę, ja z Piotrem walczymy z ananasem, Paweł nadzoruje naprawę koła. Piwo rozpijamy, choć zimno, momentami leje, zaraz cała wieś spłynie z tej góry i zatrzyma się na kolejnej. Ananasa zjedliśmy, nawet jeszcze jakieś kanapki (ostatnio jedliśmy śniadanie). Naprawa koła przeciąga się, ponieważ panowie maja bardzo prymitywny sprzęt od młotka po pompkę bez zawora. Już koło było prawie prawie naprawione, kiedy to utknął w feldze wentyl i od nowa: spuszczanie powietrza, wyjmowanie dętki itd. Itd. Tylko spokój nas uratuje.
Dzieci nadal cierpliwie stoją i patrzą, uśmiechają się,małe dzieciaczki, które maja zaledwie po kilka lat, może po trzy, trzymają już na plecach swoje młodsze rodzeństwo i nie zostawiają go nawet na chwilę, choć widzę, że jest im ciężko. Cześć z nich jest na bosaka, część w za dużych, czy w za małych klapkach, jak to zwykle w życiu bywa. Ale wyglądają na szczęśliwe, też się wygłupiają, robię z nimi głupie miny, puszczamy sobie tzw. oczka, przymykając jedną powiekę, wydymamy policzki. Taki uliczny teatr w środku Ugandy.
Wreszcie koło naprawione, pakujemy się do auta i jedziemy znowu przez park na kolejne pole namiotowe. Jedziemy drogą przez środek parku, w pewnym momencie przechodzi przez nią słoń, potem hipopotam (gdyby to nie była Afryka, można by pomyśleć, że za dużo pijemy alkoholu). Jest już ciemna noc. Dźwięki wokół wskazują, że nie wszyscy idą jeszcze spać, zaczęła się druga zmiana. Słyszymy żaby, cykady, pokrzykiwania, porykiwania, chrząkanie- do wyboru do koloru. Można puścić wodze wyobraźni: do kogo jaki dźwięk należy? Znowu mamy głupawkę, na teksty z filmów polskich. Najczęściej używany jest cytat z „Misia”-„.. a ja, jeśli pan pozwoli, z przyjemnością…” i to z nim głównie będzie mi się kojarzył ten wyjazd. Lecą kolejne odgrzewane kawały, poziom się zaniża, im głupsze tym śmieszniejsze. Chyba jesteśmy już bardzo zmęczeni.
Dojeżdżamy wreszcie do campingu, który… okazuje się nie być campingiem, tylko jakąś restauracją w środku lasu i nie można tam spać, tylko się napić lub coś zjeść. Ale dół… Spotykamy tu jakiś Angoli, mieli nam pokazać drogę do właściwego campingu, ale po zbyt długiej wymianie grzeczności, zrezygnowaliśmy z ich pomocy.
Wreszcie dojeżdżamy na camping, jest pierwsza w nocy, zimno, mokro. Musieliśmy jeszcze przenieść się na drugą stronę campu, aby nie budzić dewizowców z Afryki (już wcześniej spotkanej wycieczki z USA). Przyszedł do nas uzbrojony strażnik i powiedział, że będzie nas ochraniał, na wypadek ataku dzikich zwierząt. Trochę to nas rozśmieszyło. Adrian powiedział: „- daj mi swojego kałasza, pokażę ci jak się go używa”. I wszyscy ryknęliśmy śmiechem. Pan nie wiedział pewnie, dlaczego. Razem z Piotrem zrobiliśmy na kolanie kanapki, reszta rozbijała namioty. Byliśmy strasznie zmęczeni i ta wilgoć…, to nie będzie spokojna noc coś czuję. Operacji już nie przeprowadzę, niech się goi samo, bez pomocy.