Geoblog.pl    przedsiebie    Podróże    Kenia, Uganda, Ruanda 2007    Piękne zakole rzeki i hipopotamy
Zwiń mapę
2007
02
wrz

Piękne zakole rzeki i hipopotamy

 
Uganda
Uganda, Ishasha
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9107 km
 
Noc była długa, chłodna, mokra i straszna. Nie dawały nam spać dźwięki dochodzące z lasu. Trochę inaczej jest odbierana rzeczywistość, kiedy siedzi się w namiocie i ma się wrażenie, że niewiele nas chroni, niż rzeczywistość widziana z okien samochodu. W nocy po prostu bałam się wyjść z namiotu, aby się wysikać. Wyszłam jednak, bo żółkły mi już białka w oczach, a efektem tego była osikana nogawka, ponieważ w pospiechu kończyłam „sprawę” wystraszona kolejnym rykiem zza pleców.
Całą noc zastanawialiśmy się, do kogo przyporządkować dźwięki, ranek dał nam odpowiedź – dziesiątki hipopotamów w zakolu rzeki i my pod namiotami. To właśnie hipki łaziły w nocy obok naszych namiotów i wydawały te niesamowite ryki. Jestem zaszokowana, zafascynowana, podekscytowana tym, co widzę. To wszystko na wyciągnięcie ręki. Zwierzęta są piękne, wielkie, niezwykłe.
Nie jemy śniadania, jedziemy tropić lwy, które powinny wylegiwać się na drzewach (to takie lokalne zwyczaje, sprowokowane owadami, które nie dają żyć lwom w trawie). Niestety nie udaje nam się ich zobaczyć, choć bardzo dokładnie rozglądamy się po okolicy. Pogoda też jakby przeciwko nam, chłodno, mało słońca, chyba będzie padać. Wschód słońca znowu pozostawiał bardzo wiele do życzenia, nic spektakularnego, a ja tak bardzo chciałam zobaczyć typowo afrykański wschód słońca…
Po drodze na safari widzimy bardzo dużo tzw. sarenek, całe stada, dziesiątki sztuk, a może już setki – całe rodzinki z małymi dzieciaczkami. Widzimy, jak małe koziołki walczą, jak matka karmi młode, jak przywódcy czujnie lustrują okolicę. Wrażenia niesamowite, wszystko na wyciągnięcie dłoni, przyroda, która naprawdę zachwyca… mamy tylko niedosyt, bo nie ma lwów. Podjeżdżamy pod wielkie drzewa, wyślizgane gałęzie świadczą o tym, że tutaj bywają, tylko teraz ich nie ma…
Nie cieszy nas do końca ta wyprawa, postanawiamy wracać na camp. Piotrek i Paweł idą spać, a ja, Filip i Adrian kręcimy się po obozie. Chłopcy czytają, ja robię fotki hipopotamom, które parę metrów od nas kłócą się, żerują, nudzą, walczą, prychają i nie wiem, co jeszcze. Największe wrażenie robi na mnie matka z małym hipkiem. Młody przytula się, ociera, uczy pływać, usypia wreszcie oparty na niej od strony nurtu wody, tak, że jej masa nie pozwala, aby odpłynął w siną dal. Niesamowity jest widok wielkiej matki i tego małego, który pewnie i tak waży ładne parę kilo. Jestem w szoku, że możemy być tak blisko hipopotamów, ponieważ są to bardzo niebezpieczne zwierzęta, ale na szczęście nie zwracają na nas większej uwagi. Zastanawiam się, kiedy atakują, w jakiej sytuacji. Te moje dywagacje do niczego nie prowadzą, a mogą tylko niebezpiecznie podnieść mi ciśnienie. Śmieję się z chłopakami, jak wiele pozytywnych uczuć jest w nas podczas obserwowania przyrody, wciąż się uśmiecham, co jakiś czas wycieram łezkę z oka, bo rozczula mnie ten widok. Momentami nie mogę pohamować tego uśmiechu, zacieszam, to chyba najlepsze określenie.
Po wyspaniu, zwijamy namioty, co niektórych śpiochów i jedziemy do parku Bwindi, na spotkanie moich wymarzonych goryli górskich. Droga według naszych obserwacji to takie E 40 (czyli średnia prędkość osiągnięta na niej wyniesie 40 km/h). Droga jest dłuuuga, ale widoki piękne. Wjeżdżamy w coraz bardziej górzyste tereny, zmienia się roślinność, mijamy uprawy herbaty, plantacje bananów, widzimy pierwsze lasy. Mijamy kolejne wioski- mniejsze i większe, ale wszędzie ludzie pozdrawiają nas z wielką życzliwością. Dzieci po drodze wciąż nas pozdrawiają serdecznie, wołają –„Muzungu”, albo „ha ła ju” czyli „How are your?” A my cierpliwie machamy, odmachujemy, pozdrawiamy i uśmiechamy się.
W jednej z większych miejscowości po drodze robimy zakupy, głównie jedzenie, woda, chlebek, zupki w proszku. W każdym sklepie odrobina targowania, tak dla sportu. Ja z Adrianem kupujemy też koc, bo noce ostatnio chodne, a my nie mamy śpiworów i mały jest komfort spania, gdy marzną skarpety. Kocyk wygląda na przyzwoity, tylko wymiary dziwne – długi i wąski. Ważne, że grzeje, a reszta nieistotna. Ruszamy w dalszą drogę, która przechodzi na E15 – teraz to już w ogóle jazda bez trzymanki, dziura na dziurze, zaczyna padać deszcz, robi się ciemno, czujemy, że jesteśmy w górach, powietrze jest coraz ostrzejsze.
Wreszcie dojeżdżamy do parku. Rozbijamy namioty w deszczu, w ciemności. Zajmujemy stojąca obok wiatę. Jest bardzo sympatycznie, ponieważ nie pada nam głowę, a możemy siedzieć sami i rządzić po naszemu. Zakupiona dziś lampa naftowa robi klimacik, Piotr ugotował na obiad makaron z tuńczykiem i sosem pomidorowym, i gramy w karty. Wow! wszyscy, nawet Filipek! Ja z Filipem mamy świadomość, że musimy rano wstać, bo walczymy o wejściówki na goryle. Reszta ekipy pozostaje, razem z Bondem grają w karty.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
przedsiebie

Ania i Adrian
zwiedzili 39% świata (78 państw)
Zasoby: 636 wpisów636 1292 komentarze1292 4444 zdjęcia4444 14 plików multimedialnych14
 
Nasze podróżewięcej
02.11.2019 - 15.12.2019
 
 
11.12.2018 - 30.01.2019
 
 
31.10.2017 - 15.12.2017