Jak dla mnie noc była spokojna, spałam mocno i szybko. Adrian narzekał rano, że nawoływania do Allacha z okolicznych meczetów nie pozwalały mu spać w nocy. Ja tam nie wiem jak inni maja problemy ze snem, ja jak śpię, to śpię i nic mi nie przeszkadza.
Idziemy do informacji turystycznej, aby porozmawiać o safari. Nie dogadujemy się w tym temacie, ponieważ taki wyjazd dla 2 osób z Mombasy kosztuje majątek, a jeszcze dodatkowo dobija nas komercja, a na to nie mamy już w ogóle ochoty. W rezultacie opłacamy na kolejny dzień hotel i jedziemy nasza publiczna plażę. Jak stare Figowce wiemy skąd odchodzą matatu, gdzie wysiąść, ile zapłacić za przejazd… Adrian nawet upomina się za resztą za przejazd (zuch chłopak!).
Plaża znowu nas zachwyca, piękna, słoneczna z błękitnym oceanem (Indyjskim dodam, aby ułatwić sprawę niezorientowanym…). Podziwialiśmy wielki odpływ a potem przypływ. Opływ był na około 500 m, niesamowite. Kupujemy na plaży drewniane podstawki do książek. Nawet panowie namawiali mnie abym za czapkę wybrała sobie coś co mi się podoba, taki barter. Ale nie miałam pomysłu na tą transakcję, ciekawe…
Obiad jemy w jednej z knajpek na plaży. Ceny nawet do przyjecia. Adrian zamawia rybę, ja krewetki (tradycyjnie jak to nad morzem, He He). Urzekła nas kelnerka, bardzo miła i sympatyczna, że nawet nie wkurzyliśmy się bardzo z powodu czasu oczekiwania na danie (ponad godzinę). Ale warto było czekać, jedzenie przepyszne, ja na stole jak Bóg przykazał pisze (a nie na kolanie jak to ostatnio bywało), Adrian czyta…
Zalegamy jeszcze na plaży. Delektujemy się widokami, szumem Oceanu, podglądamy ludzi jak żyją, jak spędzają wolny czas. Szybko robi się chłodno, ponieważ zachodzi już słońce. Pakujemy manatki i idziemy na drogę (przystanków przecież nie ma), aby złapać matatu. Początkowo w busiku mamy spory nadkomplet, znane już nam pozycje jogi, cierpnięcie i skurcze, to cena którą płaci się za takie podróżowanie. Zaciskamy zęby i uśmiechamy się honorowo- jedyni biali w matatu. Jeszcze na dodatek po drodze był wypadek, busik skręca w jakąś boczna drogę i skrótem, przez kałuże głębokości około pół metra, nabierając do środka wodę przez tylnie drzwi omijamy korek. Bardzo ciekawe doświadczenie, kolejne…
Zanosimy do hotelu zakupione na plaży pamiątki z drzewa, które po całym dniu ważą jakby więcej i idziemy na miasto przejść się. Jest już ciemno, ale ruch nadal jest duży. Ludzie wracają do domów z pracy, ulice nie są oświetlone i przez to stają się mało bezpieczne. Staramy się pomimo wszystko ograniczać przechadzki w ciemności po zaułkach miasta, pomimo największej i najszczerszej wiary w to, że nic nam się nie stanie. Wpadamy jeszcze do baru na kawę i ciastko, dość dużo czasu minęło od obiadu i żołądek o sobie przypomina. I jak to, co dzień bywa, zmęczeni ale szczęśliwi wracamy do hotelu. Kąpiemy się w zimnej wodzie, bo ciepłej przecież nie ma w ofercie w tym hotelu. Nie wiem kiedy odpocznę, na tym urlopie to już chyba nie jest możliwe… Może na innym się uda?