Poranek jest mocno depresyjny. Burza trwa, wciąż leje, jest zimno. Kolejne oblicze Afryki. Trudno jest nam podnieść się z łóżka, a jeszcze trudniej zrobić cokolwiek sensownego.
Jakieś takie strasznie szybkie pożegnanie z chłopakami. Będzie mi ich na prawdę bardzo brakować. Przyzwyczaiłam się do ich towarzystwa, bardzo polubiłam. Tym bardziej, że preferujemy podobny styl bycia, podróżowania, no może z tą różnicą, że ja i Adrian mniej petków palimy… Każdy z nich jest inny, ale każdy jest bardzo wartościowym człowiekiem i ta znajomość będzie jedną z większych wartości, którą doświadczyłam na tym wyjeździe…Panowie, dziękuję za wspólną przygodę, tu w Afryce…
Piotr i Paweł podwieźli nas do centrum. Wyskoczyliśmy w Kampali, przy dworcu, skoczyliśmy jeszcze do piekarni po świeże bułeczki i colę na śniadanie. Złapaliśmy odpowiednie matatu do Entebe i w strugach deszczu żegnaliśmy się z Kampalą, Ugandą, chłopakami (i zaraz zacznę ryczeć…)
Wysiedliśmy w centrum Entebe, bo mieliśmy luźną godzinkę i chcieliśmy pozwiedzać cos jeszcze. Padło na ogród botaniczny. Dwoma motorami – taksówkami szukaliśmy naszego celu. Zakręceni panowie podwieźli nas najpierw pod hotel, bo źle zrozumieli nasze zamiary, a dopiero później do ogrodu.
Zwiedzanie było obowiązkowe z przewodnikiem. Dreptaliśmy za nim po porannej i deszczowej rosie podziwiając kolejne drzewa i kwiaty, które dość dobrze znamy z doniczek w naszych mieszkaniach, tylko, że w wersji mini mini. Godzina zleciała bardzo szybko i znowu motorami z plecakami na plecach w strugach deszczu jedziemy przez miasto w stronę lotniska. Pogoda depresyjna, smutek w sercu, w każdej sekundzie żegnam się powoli z Afryką, jest mi po prostu smutno i źle.
Na lotnisku bez większych problemów zapakowaliśmy się na pokład samolotu, szybko przelecieliśmy do Nairobi. Udało nam się nie płacić ponownie za wizę, którą wg przewodnika straciliśmy przez wjazd do Ruandy. Szczęście czy gapiostwo celnika? Nie wiemy… Na lotnisku zjedliśmy po kawałku kurczaka w bułce i przesiedliśmy się na lot do Mombasy. Nieszczęśliwe były godziny lotów, bo zmarnowaliśmy cały dzień, ale innym transportem jechalibyśmy 2 doby! Trochę się wynudziliśmy na terminalach, poobgadywaliśmy sąsiadów, powspominaliśmy ostatnie dni, ja zatopiłam się w pamiętniku, Adrian w książce…
Mombasa przywitała nas ciemna nocą. Biorąc pod uwagę, że nie ma z lotniska transportu publicznego byliśmy skazani na taksówkę, ale nie chcieliśmy płacić kasy, której wartość wyśpiewali nam taksówkarze. Jeden gnojek przyczepił się do nas i łaził za nami, jak chcieliśmy się z kimś dogadać nieoficjalnie to podnosił alarm na całe lotnisko. Doszło do tego, ze poprosiliśmy jakiegoś dyplomatę, aby nas podwiózł, aby zrobił nam przysługę, bo jesteśmy studentami, nie mamy pieniędzy itd. Gruby rozkręcił taką aferę, że pół terminala zbiegło się w poszukiwaniu sensacji. Jesteś biały musisz płacić, nikt nie ma prawa Ci pomóc. W rezultacie, wystraszyliśmy się trochę, podziękowaliśmy dyplomacie, bo baliśmy się, że go pobiją i będzie miał przez nas jakieś problemy. Wzięliśmy, jakiegoś Petera, który napatoczył się ni z tego ni z owego. Był taksówkarzem niezrzeszonym i za 600 wariatów obiecał podwieźć nas do centrum. Uciekliśmy Grubemu i reszcie gapiów.
Po drodze jeszcze przeżyliśmy znaczny skok ciśnienia, ponieważ nagle Peter powiedział, że musimy zjechać z planowanej trasy, aby podwieźć jego żonie pieniądze. Pytanie czy to prawda, czy już jedziemy na organy? Uśmiechamy się, ale Adrian próbuje namierzyć gdzie ma gaz, patrzymy na drogę jak jedziemy, zaczynamy się pocić z nerwów. Wjeżdżamy w jakieś zaułki w centrum, ciemno jak cholera, mało sympatycznie, nie pozostaje nam nic innego jak wierzyć w dobre zamiary kierowcy i czekać na dalszy rozwój wypadków. Jednak Pan Bóg czuwał nad nami, w ciemnej uliczce czekała jego żona, kolega dał kasę i pojechaliśmy dalej. Dopiero teraz zaczęłam słyszeć, co do mnie mówił… Opowiadał jak za żonę musiał zapłacić krowami, ponieważ jest ona Masajką, jak musiał skakać na ślubie, jak Masajowie, a on tak za bardzo to kondycji nigdy nie miał itd. Itd. Ja już mam dość dzisiejszego dnia, marze już o hotelu, do którego dojeżdżamy cali i szczęśliwi. W Daba czujemy się już jak w domu. Portier poznał nas, dostaliśmy pokój z mniej ruchliwej strony ulicy. Minął kolejny dzień w Afryce.