Wstajemy po 8, jak zwykle średnio dospani…Nie rozumiem tego stanu, ponieważ codziennie chodzę wcześnie, aby nie rzec, że bardzo wcześnie spać, około 21, a i tak mam poważne trudności z pobudką.
Postanawiamy dziś jechać na plażę Kilifi, aby odpocząć od Bamburii (choć bardzo nam się ona podoba), ale ciekawość jest silniejsza i postanawiamy zwiedzić tereny na północ od Mombasy.
Tradycyjnie idziemy na śniadanie do Arabów, koło hotelu. Miłe jest to, że rozpoznają nas i bardzo serdecznie nas witają. Codziennie jemy u nich, wieczorem kupujemy colę, więc nasza zażyłość się zacieśnia. Tradycyjnie Adrian zamawia kiełbaskę a ja samosę i colę. Na temat mojego uzależnienia od coli to należałoby napisać jakąś rozprawę naukową, ponieważ… W domu kompletnie cola mi nie smakuje, w żadnych okolicznościach, (kto mnie zna wie, że wódkę wolę popić mineralna niż colą…). A tutaj jak zaczynam od śniadania, przez obiad podwieczorek po kolację. Nie wiem czy chodzi o kofeinę czy o cukier, ale opijam się colą okrutnie. Ale chyb już o tym wspominałam….
Po śniadaniu, po dłuższym spacerku znaleźliśmy postój matatu w kierunku Kilifi. Adrian nie jest zadowolony, ponieważ musimy zapłacić po 200 szylingów za przejazd. Przepycha się (słownie) z chłopakami pod matatu. Jest już dość głośno od tych naszych dyskusji, jakiś napotkany dziadek przystaje i tłumaczy nam że takie są ceny itd. My jednak wiemy swoje, że płacimy za dużo, jak za kurs do kolejnej miejscowości Masindi. Nie mamy wyboru, pakujemy się do tzw. expresu i bez nadkompletu powoli wyjeżdżamy z miasta. Po około godzinie dojeżdżamy do kolejnej wioski określanej mianem „na końcu świata”. Kilifi ratuje tylko to, że leży nad morzem i może zarobić na turystach, rybach i całej otoczce wokół tego. Zaczepiamy policjanta i asekuracyjne podpytujemy o ceny taxi na plaże, o położeniu plaż itd. Im więcej wiemy tym mniejsze prawdopodobieństwo zapłacenia frycowego. Adrian jest czujny na każdym kroku i czuwa, aby nikt go w dupę nie kopał…
Po targowaniu z taksówkarzem jedziemy tuk tukiem na plażę. Trochę jesteśmy zdziwieni, bo wjeżdżamy na teren jakiegoś ośrodka, wydają nam przepustkę. Dojeżdżamy do samego morza, na brzegu leżą biali, plaża kamienista, bardzo zanieczyszczona wodorostami. Też ma swój urok, ale plaża w Bamburi jest bajeczna… Idziemy na spacer brzegiem morza, oczywiście musimy odbijać ataki tzw. pośredników różnych wątpliwych atrakcji jak żeglowanie, safari czy obiad w restauracji. Oni są bardzo mili, chcą z nami pogadać, ale my jesteśmy już tym zmęczeni, nie chce nam się czasami kurtuazyjnie rozmawiać o pogodzie czy też innych farmazonach, każdy ma prawo do trochę gorszego dnia. Mamy ochotę pobyć sami. Wreszcie samotnie docieramy na koniec zatoki, brodzimy w wodorostach po kostki, czasem po kolana… nie ma się jak i gdzie wykąpać, wszędzie jeszcze pomykają kraby i inne stworzenia duże i małe. Postanawiamy wracać do Bamburii, zresztą i tak robi się już późno, nie wiemy ile czasu zajmie nam powrót.
Wychodzimy z plaży przez jakiś hotel. Przy bramie spotykamy miłego dziadka z bardzo krzywymi zębami, ale z tak pozytywną energią, że zaczynamy z nim rozmawiać. Oczywiście namawia nas do zakupu orzeszków w tzw. super cenie… Orzeszków nie potrzebujemy, ale dziadka polubiliśmy, tak po prostu i od razu i w związku z tym zakupiliśmy….orzeszki. Łapiemy matatu i w nadkomplecie jedziemy na plażę Bamburi. Śmieszne, ale tu czujemy się jak u siebie. Adrian wykąpał się w oceanie, idziemy na późny obiad do naszej ulubionej knajpki. Oczekując na jedzenie obserwujemy, co dzieje się w knajpie. Generalnie skupiamy się na bardzo młodych dziewczynach, które randkują z białasami. Tyle, że głównie ze starymi prykami. Jestem z natury bardzo tolerancyjna, nie obchodzi mnie to wszystko, ale jest mi po prostu szkoda tych młodych dziewczyn, najnormalniej w świecie - szkoda.
Zalegamy na plaży do zachodu słońca, wciąż nie możemy nacieszyć oczu widokiem oceanu, plaży i nieba. Wreszcie ruszamy do Mombasy, mamy w planach kupić parę pamiątek. W okolicach fortu kupujemy świeczniki z hebanu i piękne gliniane podstawki pod kubki. Oczywiście targujemy się ostro, bo ceny przyprawiają o zawrót głowy. Po drodze zachodzimy na kawę do Ciapaków. Dostaliśmy gorące mleko i kawę rozpuszczalną… ciekawe. Byliśmy już bardzo zmęczeni i w związku z tym wzięliśmy taxi. Mijamy ciemne ulice, ludzi handlujących wszystkim, ludzi czekających na coś, ludzi wracających do domów…
Wieczór nie należał do spokojnych, ponieważ w związku z ramadanem wydłużyły się nabożeństwa w meczecie. Okno się nie domyka na dodatek, więc mamy audycję na żywo, a chłopaki dziś pokazały kunszt „zaciągania”. I oczywiście przez mikrofonik, na cały regulator, aby wszyscy słyszeli. Na mieście wiele knajp jest pozamykanych, pod meczetami wieczorem wiele straganów z jedzeniem się rozkłada, aby ludzie po modlitwie mogli szybko zjeść. Jestem zaskoczona tym, że ludzie którzy nie wyznają Islamu, nie przejmują się ramadanem i jedzą na ulicach i nie kryją się z tym. Pewnie wpływa na to fakt, że jesteśmy w miejscowości – kurorcie, ale przecież nie śpimy centralnie w jakimś hotelu dla Bilasów, tylko w bardzo skromnym hoteliku pośród „lokalesów”. Idę spać już o 21, nie przeszkadza mi zawodzenie z meczetu… wcale a wcale nie przeszkadza…