Pobuda rano po wyspaniu, przespaniu, dospaniu? Noc minęła spokojnie, karaluchy nie wyniosły nam bagaży i nie przeszkadzały spać. Niestety plecak z aparatem postawiłam na drodze tranzytowej mrówek i za bardzo się w nim rozgościły. Setki małych, czerwonych mrówek próbowały wyjąć aparat i zrobić sobie zdjęcie, ale chyba im się nie udało. Muszę przeprowadzić im eksmisję.
Na śniadanie zjedliśmy kabanosy (jeszcze z Polski) z chlebkiem chrupkim, z dodatkiem toniku do twarzy, który wystrzelił w moim plecaku podczas lotu samolotem. Cóż straty muszą być…
Wykąpani, zapakowani, z plecakami opuszczamy rano hotel, bo chcemy posiedzieć cały dzień na plaży nad oceanem. Musimy jechać około 20 km za miasto, najlepiej bo najtaniej matatu (tj. busikiem). Mamy lekkiego stresa, czy uda się wsiąść we właściwy. Ale koniec języka za przewodnika i w pozycjach zaawansowanej jogi jedziemy już przed siebie. Oczywiście podwieźli nas pod hotel Bamburi, a nie na plażę Bamburi. W drodze powrotnej wysiedliśmy na plaży publicznej, czym wzbudziliśmy pewne zainteresowanie, bo przecież białasy nie siedzą na plaży publicznej, tylko przyhotelowej.
Fenomen matatu polega na kilku aspektach. Jedzie więc busik, którym kieruje kierowca (nie dziwi nic), z tyłu przy drzwiach siedzi / stoi kasjer naganiacz który informuje kierowcę pukaniem w dach, czy należy się zatrzymać, czy ruszać. Kasjer wręcz poluje na ludzi stojących na poboczu, idących ulicą, aby właśnie do tego pojazdu wsiedli, przekonuje ich, jest wychylony przez okno do połowy swego ciała. Busik na długości kilkudziesięciu metrów potrafi zatrzymać się kilkanaście razy, co parę metrów. Pasażerowie nie wysiądą więc nawet parę metrów wcześniej, aby podejść. Nie ma przystanków autobusowych, auto staje tam gdzie jest potrzeba, znany jest tylko przystanek początkowy i końcowy – to jest pewne.
Siedzenia w busiku są ustawione bardzo ciasno, więc nie ma możliwości nadkompletu, tak nam znanego z Azji. Nikt nie siedzi też na dachu. Jazda jest dość niebezpieczna, łamie się chyba wszystkie przepisy, wymusza pierwszeństwo, nie zważa na innych uczestników ruchu drogowego. Jadąc matatu najlepiej nie patrzeć przed siebie tylko w boczną szybkę. Trochę mniej to stresuje. Dodatkową uciążliwością jest jeszcze ruch lewostronny, ciągle musimy się pilnować, aby nie wpaść pod jakiegoś grata.
Siedzę teraz w pociągu do Nairobi, na kolanie, przy latarce piszę pamiętnik. Czekamy aż pociąg ruszy, może nawet punktualnie… Na miejsce mamy dojechać między 8 a 10 rano (precyzyjnie podana informacja przez pana konduktora). Kupiliśmy przedział sypialny, mamy tu umywalkę, wiatrak, wodę do picia (!?), szafę i piętrowe łóżko. Trasa jest bardzo malownicza i wymieniana jest jako atrakcja turystyczna, porównywalna z koleją transsyberyjską czy Orient Expresem, co już samo w sobie jest przeżyciem.
Walczymy z komarami w przedziale. Choć bardzo uczciwie pryskam się offem, już parę razy coś mnie dziabnęło, a to nie jest dobra wiadomość. Na peronie z megafonów leci muzyka, ale sprzęt jest okropnie trzeszczący i powoli dostaję szału! Ale jeszcze trochę wytrzymam…
Jak wcześniej wspominałam, dziś cały dzień spędziliśmy na plaży. Było pięknie i ciekawie. Pojechaliśmy na najbliższą publiczną plaże, oczywiście jako jedyni biali z plecakami wzbudzaliśmy pewne zainteresowanie i zaciekawienie. Zalegliśmy w cieniu palm i długo nie mogliśmy nacieszyć oczu błękitem morza (jak z folderu biura turystycznego – klasyka). Woda ciepła, drobny piaseczek i ten lazur morza – nic więcej do szczęścia nie było nam potrzebne, po ucieczce z głośnej Mombasy.
Niestety spokój chwili zakłócali nam tzw. drobni przedsiębiorcy tj. osoby sprzedające cokolwiek, od koralików przez breloczki, po lody i jajka na twardo. Do każdego z nich mówimy, że nic nie potrzebujemy, ale na dłuższą metę męczące jest bycie takim grzecznym, ułożonym, uśmiechniętym... tym bardziej, gdy chce się spać. Bo ile można tłumaczyć, że niczego nie potrzebujemy?
Niestety pewien Billy nie chciał nam dać spokoju, przeszliśmy przez wszystkie aspekty potrzeb: nocleg - nie, breloczki - nie, koraliki - nie i złapał nas na jedzeniu, bo przecież coś dziś będziemy chyba jeść.
Zrobiliśmy rzecz trochę niemądrą, tzn. zamówiliśmy u niego obiad, który miał nam przynieść na plażę. Chciał zadatek, ale mu go nie daliśmy. W rezultacie zjedliśmy pyszna rybę z rusztu z sałatką, ale załapaliśmy stresa, że Billy mógłby nas otruć. Okazał się jednak na tyle uczciwy, że poszedł jeszcze rozmienić pieniądze, oddał nam resztę i zabrał talerze. To pierwsza i ostatnia taka nasza nieodpowiedzialność, ale jego natręctwo, czy może cierpliwość stopiła nam serca.
Na plaży siedzieliśmy koło wypożyczalni dętek, na których można było sobie popływać w oceanie.. Właściciel przez cały dzień łatał dziury, naklejał łaty, kasował za wypożyczenie stroju kąpielowego i za skorzystanie z przebieralni (szopki).
Po plażowaniu postanowiliśmy się wymyć, korzystając z prysznica na plaży, należącego do pewnego hotelu. Byłam nie lada sensacją, gdy najpierw grzecznie spytałam, czy mogę się wykąpać, a potem z mydłem i szamponem zabrałam się do rzeczy. Strażnicy bardzo walczyli ze sobą, aby się nie śmiać, kiedy z pianą na głowie usiłowałam się spłukać pod dramatycznie małym strumieniem prysznica, a włosów mam trochę na głowie, więc nie było łatwo. Myślę, że takie gwiazdy odwiedzają plażę niecodziennie. W przyszłości, o tym czy będę myć głowę, czy nie – będzie decydować wielkość strumienia wody.
Dla nas najważniejsze było to, że sól nas nie wyżre po drodze. Podsuszyliśmy się, przebraliśmy i znowu ruszyliśmy do Mombasy. Droga minęła bezboleśnie, choć niewygodnie, mało zapłaciliśmy i wysadzili nas przy dworcu. Skoczyliśmy jeszcze na colkę do baru, eh te uzależnienia…
Kończę pisać, bo nie ma już światła w pociągu, szczęka mi drętwieje od trzymania latarki i strasznie telepie, ruszyliśmy….