O 5.30 zadzwonil budzik, ale doszlismy do wniosku, ze jestemy zbyt slabi, aby wejsc na Machu Picchu. Drugi problem to dostepnosc toalet na miejscu:) Chcemy uszanowac to swiete miejsce i nie chcemy go zanieczyszczac. Postanawiamy, ze zostaniemy tu o jeden dzien dluzej, jutro pojdziemy na Machu Picchu, a dzis rekonwalescencja.
Mamy juz opanowane sposoby pacyfikacji problemow zoladkowych i mamy nadzieje ze tu rowniez okaza sie skuteczne. Humory ok, goraczki nie mamy, apetyt jest. Pani w restauracji zrobila wielkie oczy jak zamowilismy po porcji czystego ryzu i coca coli. Dwa razy sie pytala, czy dobrze zrozumiala zamowienie. I tak oto znowu wstapilismy na sciezke bialego szalenstwa ryzowego.
Aquas Calientes to miejscowosc u stop Machu Picchu, ktora jest jakby wcisnieta miedzy szczyty gor. Malownicza, z wieloma knajpami, sklepami, mocno prowincjonalna. Przez srodek miasteczka, pomiedzy domami przechodza tory. To jedyna droga aby sie tu dostac w cywilizowany sposob.
Ceny w Aquas Calientes przyprawiaja o zawrot glowy, to najdrozsze miejsce w jakim do tej pory bylismy w Peru. Nawet w knajpach dla "lokalesow" drozej niz zwykle. 14 soli za 2 porcje ryzu i 2 coco cole to juz lekka przesada., a jedlismy w bocznej uliczce, nie w centrum. Internet 3 sole godzina, a zwykle placilismy 1 lub 1,5 sola. (nie wiem czy wspominalam, ze 1 sol to 1/3 $). Tu jest jeszcze gorzej niz w sezonie nad polskim morzem. A to jeszcze nie sezon, w Peru, wiec ceny jeszcze pojda w gore.
Bardzo sympatyczne jest to, ze widzimy sie ponownie z ludzmi, ktorych juz wczesniej spotkalismy w innym miejscu. Np dzis 2 Szwedki poznane w Iquitos. I tak, co jakis czas rozpoznajemy ludzi z roznych miejsc, nawet z Ekwadoru. i mile jest to, ze witamy sie jak dobrzy znajomi, wymieniamy sie poradami, wrazeniami.
Ladujemy akumulatory:), spacerujemy, podziwiamy widoczki (choc pogoda troche sie popsula), jemy ryz, piszemy na kompie...
Czasami jestem pod wrazeniem, jak duzo my i inni ludzie, ktorzy podrozuja w taki tani sposob potrafia zniesc w podrozy, z jak wielu wygod potrafia zrezygnowac. I wszystko to w imie uczuc i emocji ktore rodzi odkrywanie nowych miejsc, przezywanie ich w danym miejscu. Bo dla nas podrozowanie to pasja, to glownie chwile szczescia ale tez czasami stresy, nerwy, niewyspanie, bolace nogi, bolace tylki, zbyt ciezkie plecaki, choroby, niedojedzenie, niedomycie, smutek pozegnan... Ale cholera, to wszystko jest nieistotne, to nie ma wiekszego znaczenia, wiemy ze to moze sie przydazyc, jestesmy na to w jakis sposob przygotowani. To wszystko blednie kiedy dociera sie w wymarzone miejsce, w miejsce, ktore jest tak piekne ze przerasta nawet nasze wczesniejsze wyobrazenia, w miejsce ktore zachwyci tak bardzo ze zapiera dech w piersiach. I tylko to wtedy sie liczy, nic innego. Bezcenne uczucie zachwytu dla ludzi, przyrody, zwierzat i zjawisk. Pasja... Nie chce aby ktos odebral to jako narzekanie, czy umartwianie, to tylko wspomnienie o trudnej stronie podrozowania (przy okazji naszych malych problemow), o ktorej raczej sie nie mowi, a niektorzy chyba nawet nie zdaja sobie sprawy z jej istnienia. O zaletach napisze innym razem, bo jest ich o wiele, wiele wiecej.
Pozdrawiamy, sciskajac w reku (juz mniej nerwowo) papier toaletowy:)
an
ps
telefony juz dzialaja:)