Jest 15.11 wieczorem, nie mamy juz czasu na dalsze pisanie, jestesmy w La Paz. Zaraz mamy autobus do Potosi. :)
Juz jestesmy znowu:)
A od rana 15.11 - Pobuda 06.30, a tak dobrze sie spalo w ciszy, spokoju, na wsi nad jeziorem. Szybkie sniadanie, szybkie pakowanie, aby zdazyc na lodke i juz siedzimy na pokladzie z duza grupa Indian. Rozmawiaja oni miedzy soba jezyku quechecha, dla nas to mieszanka Jidisz z czkawka. Siedzimy wszyscy na pokladzie, czesc ludzi na podlodze, na dachu i na tobolkach. Panie w kapeluszach, panowie w kapeluszach, dzieci w kapelusikach, my bez kapeluszy... Wszyscy okutani w koce, poncza, za to z bosymi stopami, tylko w sandalkach.
Nie mam smialosci wyciagnac aparatu, wiec tylko w glowie pozostana wspomnienia z tej podrozy. My patrzymy na nich, oni patrza na nas. My szelescimy mowiac w swoim jezyku, oni czkaja mowiac w swoim.
Patrze na tych ludzi i mysle o roznorodnosci tego swiata. Zachwyca mnie to, zastanawia. Kto naprawde potrafi byc szczesliwy ludzie ze swiata dobrobytu, czy ludzie tacy jak tu. Gdzie tak naprawde jest prawdziwa przyjazn, milosc, szcunek.... Kto musi walczyc o to bardziej?
W Copacabanie idziemy obejrzec sanktuarium Matki Boskiej Gromnicznej. Katedra jest ladna, a Matka Boska jak wszystkie swiete figurki w Ameryce ma sztuczne wlosy, piekny stroj, haftowany, przebogaty... Widzielismy koncowke ceremonii poswiecenia samochodow. Oczywiscie byly one ukwiecone, kolorowe, bajeczne.
Lapiemy autobus do La Paz. Droga do stolicy mija spokojnie. Przyjezdzamy do dworca Cementario, do miejsca, ktore czesto bylo zle opisane w relacjach w zwiazku z czestymi porwaniami i napadami na turystow. Szybko ewakuujemy sie z tego miejsca, lapiac taxi, z ktorej akurat ktos wysiadal. Jedziemy na Terminal Tereste, aby zlapac autobus do Potosi. Doszlismy do wniosku, ze jest to po drodze do Uyuni.
Cale pozostale popoludnie spacerowalismy po La Paz. Stolicy polozonej posrodku doliny, wsrod gor. To wieeelkie miasto, momentami troche przerazajace, kiedy przejezdza sie przez biedniejsze dzielnice, slamsy. Ogladamy koscioly, place i uliczki. Deszcz troche utrudnil nam zycie, w rezultacie czego wyladowalismy na obiad w arabskiej knajpie. Niestety okazala sie niewypalem, bo jedzenia dawali malo. Ale milo bylo wrocic do smakow "Wschodu"... Zawsze to jakas odmiana od krupnika i ryzu z kurczakiem:) I tak chodzilismy do wieczora po uliczkach, rynkach, placach. I jak to ostatnio bywalo, raz pod gore, a raz w dol. A La Paz lezy znowu na wys. ponad 3tys m (od 3600 do 4100m npm), wiec zadyszka lapala nas regularnie, jak to Adrian powiedzial, nie da sie przyspieszyc za bardzo:)
Bylismy na rynku, na ktorym byla sekcja "dla czarownic". Mozna bylo zakupic tu plody lam, suszone zaby i inne wynalazki potrzebne do czarnej magii. Choc mamy kota i czasami mowie na siebie "czarownica" to nie zakupilismy nic z tych cudeniek. Wolelismy omjac stoiska duzym lukiem. Skoro istnieje "dobra" energia, istnieje tez "zla", a jej do szczescia nie potrzebujemy.
Jesli chodzi o ceny pamiatek i wyrobow z welny w La Paz to jest tu bardzo drogo, drozej niz w Peru. Najtansze wyroby widzielismy w Puno, a teraz dostajemy zawalu serca.
Wpadlismy na chwile na internet i juz mamy autobus.
Po ostatnich przygodach w autobusach, kiedy to chlodek nie pozwalal sie wyspac, tym razem uzbrojeni w cieply sprzet: spiwor, kurtki, a nawet czapki - zajelismy miejsca. Duze bylo nasze zaskoczenie, kiedy okazalo sie ze autobus jest ogrzewany. W nocy rozbieralismy sie do rosolu, bo jak to w Ameryce bywa, zawsze brak jakiegos umiaru. Tym razem w kwestii regulacji temperatury. O 5.30 dojechalismy do Potosi. Mielismy autobus tzw. sypialny, niewiele drozszy od normalnego, a na pewno jest duzo wiecej miejsca na nogi.
I znowu wysoko w gorach:
an