Synoptycy polscy moga sie uczyc od synoptykow chilijskich przepowiadania pogody. Tak jak sie wczoraj dowiedzielismy, dzis jest zalamanie pogody i leje, wieje, zacina deszczem zakosami i tak od wieczora, przez noc i dalej w dzien. Autobus mamy dopiero wieczorem, wiec smetnie nudzimy sie i chodzimy po kaluzach, bo o planowanych rowerach musielismy zapomniec. Ale chocby siapilo (jak wczoraj), popadywalo, to dalo by sie zyc. a tak... toniemy, kombinujemy jak sie nie potopic w kaluzach deszczu i smutku (moim) z powodu nie zdobycia wulkanu:(
Podrozowanie, to wielka lekcja pokory. Pokory ktora pozostaje w nas po powrocie do domu. Nie mozna miec wszytskiego, chocby sie to zaplanowalo i dogralo. Pogodzeni z tym ze nie wszytko moze sie udac mamy wciaz nadzieje ze kiedys wejdziemy na czynny wulkan, bo ja wciaz nosze w sobie przeswiadczenie, ze jeszcze wszytko przed nami:)
Chilijskie wino znieczula, ale przymula:), piwo natomiast dobrze znieczula:)
Lekko jestesmy obolali po wczorajszym rajdzie konnym, ale da sie przezyc. Wspominamy piekne widoki...
Leje, wieje i zacina zakosami....
Na obiad udaje nam sie nie zjesc kurczaka:) Mamy dosc drobiu na kolejne kilka miesiecy, ryzu tez mamy dosc. Tendencyjne dania pozostana dlugo w naszej pamieci, zatesknilismy za polskim jedzeniem. Dla mnie pierogi, bo knedle to juz przepadly..., Adrian marzy o serku wiejskim...
Jestesmy w szoku jak szybko zlecialy te prawie dwa miesiace. Momentami nie mozemy sie polapac w poukladaniu wspomnien w naszych glowach, tyle sie dzialo, tak duzo roznych wrazen.
Wieczorem pozegnalismy nasze ulubione pieski (jeden juz nas poznawal na ulicy) i w strugach deszczu zapakowalismy sie do nocnego autobusu do Santiago.
an