Serdecznie żegnamy się z obsługą samolotu.
Powoli przechodzimy do odprawy paszportowej, tradycyjnie stanęliśmy w kolejce, która nie posuwała się do przodu…Wreszcie my! Sprzęt komputerowy wypasiony, zrobili nam fotkę na dzień dobry, jestem pod wrażeniem. Dzięki Bogu i Adrianowi mamy już wizę, więc nie musimy za załatwianie tracić czasu.
Zabieramy plecaki i …chwila ciszy oraz słynne już powiedzenie - ja pierdzielę i co dalej? Szukamy taxi, mały wywiad na lotnisku za ile „cirka ebaut” przejazd na dworzec autobusowy? Ceny nieobliczalne od 700 do 200 BT, na które się zgodziliśmy, choć pewnie i tak przepłaciliśmy…
Jesteśmy w małym szoku i w taxi. Ruch jak w Warszawie o 15-tej w piątek, a to przecież 8 rano. Piesi nie ryzykują przebiegania przez jezdnię,…Choć ulica składa się w sumie z 10 pasów, to nad nami wielka estakada - płatna autostrada w środku miasta, na której stoi się w mniejszych korkach niż na dole. Jechaliśmy ok. 30 min za 16 zł., z klimą dodam…
Wysiadamy na dworcu autobusowym, z którego odchodzą autobusy na granicę z Kambodżą. Od tej chwili jesteśmy już zdani tylko na siebie i przewodnik Pascala…
Dworzec dwu poziomowy, napisy tylko w alfabecie robaczanym ( nie mylić z łacińskim, same znaczki i robaczki). Odnajdujemy właściwą kasę, kupujemy bileciki za 400 BT (32 zł).Pani chce sprzedać nam bilet na 8.30 choć jest 8.31.
Prosimy o późniejszy przejazd, bo mieliśmy stresa, że nie zdążymy w naszym ogólnym zakręceniu. Pani zdziwiona, ale ok., nawet dała nam wodę na drogę. Szybkie siku i siedzimy w autobusie (z klimą dodam).
Kierowca bardzo miły, zresztą wszyscy nas trochę obserwują, ponieważ jesteśmy jedynymi białymi (Falanga) w tym autobusie.
Mamy kryzys… Usypiamy i budzimy się. Trochę jak w letargu. Momentami nie mam siły otworzyć oczu, strasznie bolą mnie nogi, bardzo napuchły mi stopy. Mamy jechać 4 godz., po drodze dwa przystanki. Zajadamy się prowiantem z Polski – surowym kalafiorem i papryką, popijamy wodą. Jakoś leci, ale zmęczenie daje o sobie, to już ok. 30 godzin w pozycji siedzącej…
Wysiadamy wreszcie w miasteczku na granicy z Kambodżą. Patrzymy na siebie i śmiech, co dalej? Już obok nas stoją kierowcy tuk tuków i chcą nas podwieźć do granicy…Panowie spokojnie, musimy zjeść obiad, bo na kalafiorze daleko nie zajedziemy…
Pakujemy się do pseudo hali targowej i w pierwszym lepszym kramiku zamawiamy ryż z kurczakiem, zaczynamy czuć wiatr w żaglach… Jedzenie bardzo nam smakuje, szczególnie z powodu ceny 1,5 $ za 2 obiady. Nie mamy śmiałości pić wody z dzbanka, popijamy naszą mineralną. To i tak pierwsze poważne spotkanie z bakteriami z Azji i nie wiemy, co się wydarzy, a droga przed nami daleka…
Zbieramy się do dalszej drogi, idziemy na postój tuk tuków i pytamy, jaka jest cena za przejazd. Zarządca postoju budzi naćpaną laskę, która ma nas podwieźć do granicy. Ona chyba nie wie jak się dziś nazywa, a ma jeszcze prowadzić motorek. Dobijamy targu, co do ceny i jedziemy z nadzieją, że dojedziemy.
Pani ma bardzo zadbane paznokcie, szczególnie na małych palcach, wyhodowane na długość ok. 5 cm. Dla nas to mały szok..
Wysiadamy na rynku przy granicy. Panie – miód, mydło i powidło. Kramiki jeden na drugim, głównie z ciuchami, bardzo dużo militarnych ubrań. Oczy nam się świecą, ale nie mamy czasu na większa rozkminę, więc idziemy na granicę.
Ogólnie jesteśmy w szoku. Duża różnica między Tajlandią a Kambodżą, która jest o wiele biedniejsza, jeszcze bardziej chaotyczna. Riksze są tutaj bez motorów, tylko na tzw. biegaczy, a paka jest zbita z desek… Za bardzo nie wiemy gdzie i jak iść po pieczątki do paszportu. Już widzę oczami wyobraźni, jak zamykają nas w więzieniu za brak jakiegoś stempelka…
Po chwili mamy już przyjaciela, który nie odstępuje nas nawet na krok, mówimy na niego czerwona czapka. Chłopak proponuje nam przejazd do Siem Rap samochodem osobowym. Trochę się mota, co do celu i kwoty i chyba po prostu nie mamy do niego zaufania. Po ponad 30 godzinach w podróży nie mam siły na stresowanie się gdzie wywiezie nas kierowca, mam większe zaufanie do busika, w którym zawsze trochę więcej pasażerów.
Udaje nam się po kolei zbierać stempelki, ruch na granicy duży, naprawdę nie wiadomo gdzie i jak iść… Urzędnicy siedzą w kanciapach bez klimy tylko z wiatrakiem na suficie, jak w filmie…
Po raz pierwszy widzimy Białasów z plecakami ( i z walizkami - wariaci! ). Spotykamy się z nimi przy kolejnych okienkach, co niektórzy mają problem z załatwieniem wiz, my na szczęście już je mamy, więc trochę spokojniej patrzymy w przyszłość.
Jesteśmy zapoceni, adrenalina trzyma nas przy życiu, a za nami wciąż podąża nasz kolega w czerwonej czapce…
Przy odprawie kambodżańskiej znowu robią nam zdjęcia, jesteśmy pod wrażeniem jak technika idzie do przodu i jak wiele śladów pozostawiamy po sobie na świecie. Musimy wypełnić kolejne papierki, w zamian za to dostajemy 4 pieczątki do paszportu i jesteśmy już prawie u celu podróży. Kambodża wita!
Pierwsze wrażenie jest jednak bardzo przytłaczające…Dziesiątki żebraków, kalek bez rąk i nóg, dzieci chętne aby ponieść za mną parasol przeciw słońcu za drobną opłatę, nie czuję się dobrze w obliczu takiego ubóstwa…
Już za granicą spotykamy naszych poznanych białych. Okazuje się, że jadą z Bangkoku za 200 BT, bardzo tanio, ale to tzw. przejazd sponsorowany, tj. w zamian za tańszy przejazd klienci są zobligowani do noclegu w wyznaczonym pensjonacie.
Autobus, do którego wsiadamy podwozi nas do centrum wioski, na dworzec autobusowy, (choć to trochę zbyt szumne określenie tego miejsca).
Przejazd do Siem Rap kosztuje 10$ za osobę, czas płynie na naszą niekorzyść, więc decydujemy się na zakup biletu. Czerwona czapka jest niepocieszony, odchodzi niezadowolony, że nie zarobił, a my czekamy, co będzie dalej.
Adrian kupując bilet zadał 2 pytania: czy jest klima? - tak, kiedy ruszamy?- za chwilę… W rezultacie ruszyliśmy po 30 minutach, a klima to pootwierane wszystkie okna w busiku. Na 18 miejsc siedzących jechały 23 osoby, 3 osoby siedziały na dostawionych plastikowych krzesełkach, a kolejne dwie stały.
Na dobicie nas okazało się ze mamy do przejechania 150 km (mało?) i zajmie nam to 5 godzin z powodu złej jakości dróg… Dodam jeszcze, że w autobusie kolejnym nadstanem były 23 plecaki poupychane we wszystkich możliwych zakamarkach, pod nogami, nad głowami, między siedzeniami…
I zaczął się Meksyk przez bardzo duże M! Asfaltu na drodze nie ma, tylko czerwone bezdroża, dziury, garby, wszechobecny czerwony pył. Busik nie może się rozpędzić, bo się po prostu rozsypie na kawałki, przy wjechaniu w większą dziurę czuje jak pod nogami rusza się podłoga autobusu…
Uczucie jest takie, jakbym siedziała na wyżymaczce, albo może w pralce, ciągła wibracja, trzęsawka, rzucanie…To może być wesołe przez 30 minut, ale nie przez 5 godzin. Choć na razie nas to bawi, czuję mały dramacik, bo może nie wytrzymać mój tyłek albo kręgosłup…
Patrzę przez okno na mijane wioski. Za oknami bieda, domy wybudowane na palach, koło nich studnie, ludzie krzątają się po obejściu, kobiety gotują jakiś posiłek, dzieci serdecznie machają do nas, życie jak u nas tylko w innym wymiarze i otoczeniu…
U nas natomiast w autobusie rozkręca się mała imprezka, wszyscy zagadujemy się naokoło, widać, że wszyscy cieszą się na ta przygodę. Nie ważne skąd przyjechaliśmy- Brazylia, Anglia, Australia i Polska…Już rozkręciła się dyskusja nt. Mistrzostw Świata, kto ma szansę wygrać, kto wtopił do tej pory itd…Jakoś trzeba umilać sobie siedzenie na wyżymaczce…
Z upływem czasu coraz bardziej współczuję trzem chłopakom na plastikowych, dostawianych krzesełkach. Powoli wszyscy tracimy chęć do życia, nie można spać, pisać smsów, ani ich odczytywać. Ja pierdzielę, to dopiero godzina drogi…
Zbiera się na burzę, jesteśmy cali przepoceni, mokrzy od emocji. Co chwile na niebie widać błyski, słychać grzmoty, to nasza pierwsza burza, więc nie wiemy czego możemy się spodziewać. Czerwony pył z drogi trzeszczy w zębach, jest już wszędzie - w nosie, oczach, na ubraniach. Opiekun autobusu opowiada kawały, śpiewa piosenki, jak tu nie zwariować? A jak usnąć?
Zaczyna lać deszcz, zamykamy okna, pewnie zaraz udusimy się w tej przeładowanej konserwie…Tyle dobrego, że się już nie kurzy, za to przecieka, mamy nadzieję, że nie odpłyniemy…
Po 2,5 godz. zatrzymujemy się na posiłek w jakimś zajeździe. Musimy coś zjeść, bo wszystko z nas wytrzęsła ta droga. Ceny w porównaniu do poprzedniego obiadu wysokie, czujemy, że wszystko jest ustawione pod transport Białasów.
Płacimy 5$ za 2 obiady i wodę, choć i tak czujemy że przepłaciliśmy. Adrian nie byłby sobą gdyby nie utargował małej zniżki, inni biali grzecznie płacili, ale to chyba zrozumiałe dla kogo ceny są bardziej korzystne – dla nas czy Anglika.
W toalecie, jak to często bywa, mała niespodzianka: dwie żaby i dwie jaszczurki, skaczą …i przyklejają się językiem do ściany.
My dziewczyny mamy ciężko z tym wypinaniem tyłka, zawsze mam obawę, że coś mnie gdzieś ugryzie…
Przychodzi druga fala zmęczenia, choć jest jeszcze młoda godzina, ok. 19 a my padamy na twarz. Jest już ciemno, przestało padać, ale wilgotność powietrza ma chyba poziom 1000%. Owady naokoło budzą się do życia, pomimo tego, że jedziemy busikiem, jest bardzo głośno, słychać cykady, żaby i nie wiem co jeszcze. Setki dźwięków dochodzących z traw wzdłuż drogi… Fascynująca kakofonia….muzyka dżungli…
Jesteśmy trochę zrezygnowani, dopada nas apatia, pozwala na to, aby choć na chwilę przysnąć, jak w letargu. Mijane wioski nie mają swoich nazw, nie mają oświetlonych dróg, generalnie ciemność absolutna wokół nas. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie? Odbita dupa - to na bank!
To, że udaje nam się usnąć, nie poprawia naszego stanu psychofizycznego…Ja usnęłam i prawie urwała mi się głowa, naciągnęłam sobie kark, nabiłam guza o okno, Adrian uderzył głową o dostawiane krzesełko i prawie rozwalił sobie łuk brwiowy…Bardzo napuchły nam nogi, po prostu bolą i cierpną. Witaj przygodo!
Wreszcie dojeżdżamy, Siem Rap wita nocą, nawet główne ulice są oświetlone…tzn. metropolia. Adrian się wkurza, że jedziemy za centrum, cos mamrocze pod nosem, jak tylko on to potrafi…Ja już nie mam siły na tracenie energii na jakiegoś nerwa, najnormalniej w świecie marzę o tym, aby wyciągnąć się na łóżku…marzenia, te duże i małe…
Decydujemy się na wskazany nocleg ( 5$ za pokój z łazienką ), jakby co, to na jedną noc, ale już dziś musimy się położyć…40 godzin w drodze, w pozycji siedzącej, odpadają nam po kolei stopy, kolana, tyłek i nie wiem co jeszcze.
Pokoje są bardziej niż przyzwoite, bierzemy bez klimy, bo boję się przeziębić, a myślę, że po wieczornych deszczach uda się spać. Łazienka czysta, są nawet ręczniki, ale chyba były kiedyś białe, więc wolimy nasze własne szmaty do podłogi (dosłownie, nowy wynalazek podróżników, lekkie, szybko o dobrze absorbują wodę i wysychają, a w walce o ciężar plecaka, każdy gram był ważny).
Działa TV, mamy nawet Azja Disco, lodówkę, wiatrak na suficie - dla mnie Ameryka!
Kąpiemy się w zimnej wodzie i nawet nam to nie przeszkadza, bo temperatura w pokoju jest bardzo wysoka. Lepiej nie wiedzieć ile jest stopni, bo wiadomość taka może przyczynić się do zawału.
Po kąpieli, wypijamy po dwa drinki przeciwko malarii i idziemy spać, wreszcie można wyciągnąć nogi po 48 godzinach.
Jestem szczęśliwa, naprawdę szczęśliwa, mogłabym krzyczeć ile mam tylko tchu, jest cudownieeeeee!!! Spełnia się moje kolejne marzenie, tu i teraz…