Obudził mnie w nocy deszcz, przerażająca ulewa, choć to i tak mało powiedziane, ściana wody…
Wieczorem, przed snem rozszyfrowaliśmy wiatraki, jak przełączyć na szybsze obroty i morale bardzo się nam podniosło.
Rano nie mogę wstać, różnica czasu czy byt szybkie tempo? Nie wiem. Ale i tak jestem z nas dumna. Nie mamy rozwolnienia a jemy w tanich knajpach na mieście, nie poddajemy się upałowi i zwiedzamy na maxa, bez skarpet…
Generalnie mamy już luza, tzn. zawsze jak pojawiamy się w jakimś nowym kraju, to pierwsze wrażenie to lęk, obawa przed nieznanym. Na szczęście trwa to u nas kilka chwil. Już drugi dzień pozwala nam na odważne zapuszczanie się w różne kosmiczne dzielnice, na rynek, kosztowanie coraz to większych wynalazków kulinarnych i poczucie luzu, że jesteśmy we właściwym miejscu, we właściwym towarzystwie…
Pomimo wszystko jestem poruszona serdecznością tych ludzi. Małe kilkuletnie dzieci zaczepiają nas, mówią po angielsku, ale w tym zagadywaniu widzę duża ciekawość świata, a nie tylko chęć „zarobienia” jakiejś kasy. Dzieci mają nawet po 5, 7 lat, wiem że liczą, że coś kupimy, ale nawet jak grzecznie odmawiamy to nadal są serdeczne i już biegną przed siebie aby zaczepiać kolejnych turystów. Może tym razem się uda…
Rano szybkie śniadanko na dole (bułka z boczkiem) i już siedzimy w tuk tuku. Dziś mamy w planie zwiedzanie kolejnych świątyń. Tradycyjnie idziemy na rynek po owoce i bułki. Kupujemy rambutana, banany i już czujemy ucztę.
Mkniemy po zatłoczonych ulicach przed siebie, mamy wrażenie, że więcej ludzi kręci się po świątyniach, na szczęście jedziemy dalej niż główne trakty zwiedzania, więc powinien być spokój…
Choć wszystkie świątynie są do siebie podobne to i tak nas zaskakują. To porusza mnie drzewo, które swoimi korzeniami oplata świątynię, zachwyca mnie jakaś płaskorzeźba, inny układ świątyni. Znowu robimy setkę zdjęć, ale nie umiemy sobie tego odpuścić i znowu mamy czas na odpoczynek, podziwianie przyrody i gadanie na setki tematów.
Z dala od głównego traktu i ceny są niższe, mniej zwiedzających, cisza, spokój.
W jednej ze świątyń zaczepił nas mały chłopiec, miał może 8 lat. Chciał abyśmy kupili od niego pocztówki, ale kupiliśmy je już dzien wczesniej. Długo trwało odbijanie piłeczki, nim zrezygnował z namawiania nas. I tak usiadł razem z nami w cieniu, wyjął małą karteczkę i cos na niej rysował, a my rozmawialiśmy sobie. Zbieramy się do powrotu, a chłopiec daje mi namalowanego kwiatka ze swoim imieniem i pyta o moje imię.
To było naprawdę miłe, zaniemówiłam. On już nie liczył na to, że damy mu zarobić, ale chciał sprawić mi przyjemność. Takie chwile są dla mnie bezcenne, zwykła serdeczność ludzi, pokazująca, że jeden człowiek jest ważny dla drugiego, nawet przez jedną małą chwilę.
Serdecznie się pożegnaliśmy i mały pobiegł do kolejnych białych sprzedawać kartki. Nie umiem tego opisać, ale w tym spotkaniu było coś metafizycznego, w tym prezencie było cos bardzo ważnego. Kartkę schowałam i mam ją do dziś.
Kiedy myślę o tych ludziach, jestem zdania że lepiej, aby sprzedawali te kartki, fleciki, bransoletki niż mają żebrać. Widziałam wielu biednych ludzi, żyjących na skraju, a może powinnam powiedzieć na szczycie ubóstwa, bez wody, prądu, w drewnianym domu na palach. Za parę lat zostaną zepsuci przez turystów, pojawią się jeszcze większe różnice w majątkach niż teraz.
Bardziej razi mnie w Kambodży luksus, tj. super samochody, ekskluzywne hotele niż ta bieda.
1 litr benzyny kosztuje 1 $, dlatego większość ludzi jeździ motorami, a benzynę sprzedaje się przy drodze w butelkach po różnych alkoholach i napojach.
Po zwiedzeniu świątyń jedziemy do centrum. Pora na obiad w knajpie na ulicy za całe 3 $. Dziś poszliśmy na całość w kwestii wyboru menu, powiem krótko, nie wyglądało to ładnie, ale dobrze smakowało. W pierwszym momencie obiad rósł mi w ustach, ale po prostu dlatego, że nie wyglądał apetycznie, jednak praca nad wyłączaniem co niektórych zmysłów przyniosła efekty i dostałam się do dna talerza.
Generalnie jestem w szoku, bo dania z kurczaka mają w sobie porąbane na kawałki kości i można się bardzo zdziwić podczas jedzenia. No tak, nic nie może się zmarnować…
Na rynku Adrian kupił mi, czy też ja kupiłam sobie, czy też kupiliśmy dla mnie bransoletkę ze srebra, 40$ po małym targowaniu. Bardzo lubię takie pamiątki z podróży, są dla mnie bezcenne. Coś wpada mi w oko, a potem przez kolejne lata przypomina mi różne smaki, zapachy, emocje z tym związane po powrocie do szarej rzeczywistości.
Skoczyliśmy jeszcze na kawkę przed powrotem do hotelu. Obserwuję ulicę, ludzi. Zastanawiam się czy są szczęśliwi, często mam wrażenie, że są smutni. To naród bardzo doświadczony przez historię, los, Czerwonych Khmerów. To przez nich została zabita cała inteligencja i to zaledwie 20 lat temu. Tak niedawno, szok. Nie ma na ulicach ludzi starych, oni nie dożyli. Widać ludzi w średnim wieku, młodych i dzieci, zawsze i wszędzie. A dzieci są śliczne i naprawdę zabawne…
W drodze do hotelu złapała nas ulewa. Mamy peleryny, więc nie straszna nam ta historia. Choć nogi mamy mokre to głowy suche, jest ciepło i zacieszamy.
Nadal nie możemy uwierzyć, że tu i teraz tu jesteśmy, że wszystko wokół dzieje się naprawdę, choć nadal wydaje się snem.Czasami żałujemy że nie widza tego nasi przyjaciele, że nie możemy tego wspólnie przeżywać…
Idąc w tym deszczu do hotelu patrzę czy zmienia się tempo życia z powodu deszczu. I muszę przyznać, że nie. Jestem pod wrażeniem, że ludzie z takim stoickim spokojem przyjmują ten deszcz, jest pora deszczowa, więc pada…
Życie toczy się dalej, kto jechał motorem - jedzie dalej, choć przemoczony do gaci, kto szedł - idzie. Woda to życie, więc czemu przed nią uciekać? I tego spokoju uczymy się od tych ludzi, przyjmowania tego, co daje nam dzień i los i Bóg. Nie możesz przed tym uciec, zmienić tego, więc poddaj się fali, mały człowieku.
Jutro rano jedziemy dalej, do Kompong Tong. Musimy się spakować, a rozpierdziel w pokoju mamy taki, jakby wybuchła mina. Jutro pobuda o 6 rano.
Nadal leje deszcz, ale nam to nie przeszkadza. Poddajemy się tej fali, przyjmujemy to, co daje nam dzień…
Kupiliśmy dziś u dzieci przy świątyniach szaliki tzw. Krama. Zamiast dawać kasę woleliśmy coś kupić.
Krama to bawełniany szalik w kratkę, jest używana jako ochrona przed słońcem, pyłem, można przy jej pomocy holować motor, nosić małe dziecko, użyć jako temblaka.
Nie wiemy jeszcze, do czego nam się przyda, ale musieliśmy je mieć, bo nie znamy dnia ani godziny…
Dziś Adriana strasznie coś wysypało na szyi i twarzy. Nie jest to raczej związane z jedzeniem, bo jemy to samo. Myślę, że to potówki. Nie zmienia to faktu, że Adziu wygląda na lekko trędowatego i zobaczymy, jaki jutro będzie stan pacjenta i zalecimy kurację (2x więcej wódki?)
Jeśli w takim tempie jak dziś będziemy się odkażać, to nie wystarczy nam wódki do Laosu. Ale jak tu się nie odkażać jak człowiek nie wie, co je…