Pobuda o przyzwoitej porze, czyli o 8. Noc pełna napięcia – ile karaluchów wylezie spod łóżka? Spaliśmy więc przy zapalonym świetle, może je to zniechęciło, a może ich nie było? Zawsze wybierając pokój patrzymy ile krwawych śladów po zabiciu jest na ścianach, tu było wyjątkowo mało…
Na dole zjedliśmy szybkie śniadanie, ale mieliśmy poważny problem, co wybrać, bo obsługa nie umiała ani słowa po angielsku i do wyboru były tylko gorące zupy albo smażone wynalazki (śniadanie powinno być syte,…ale bez przesady w temperaturze już 30 stopni).
Wymeldowaliśmy się i wolnym słingiem (swingiem dla niewtajemniczonych, tj. spacerkiem) podążamy w stronę pseudo dworca. Okazało się, że dziś mamy dobry dzień – zdążyliśmy na opóźniony wcześniejszy autobus i mamy miękkie siedzenia, bo jeszcze nie ma nadkompletu, a byliśmy poważnie zagrożeni siedzeniem na plastikowych stołeczkach…
Podróż jak zwykle była typu horror. Lepsza droga niż z Pojpet, ale pozwalała rozwijać większe prędkości, a to już był dramat. Siedzieliśmy na samym końcu autobusu, ja centralnie na środku i bardzo dobrze widziałam całą drogę przez wielką szybę z przodu, a że nie mam wady wzroku, więc… średnio 50 razy na minutę myślałam, że dostanę zawału przy wyprzedzaniu na trzeciego, czwartego, omijając krowy właśnie wchodzące na drogę.. I znowu należy wyłączyć zmysły i poddać się fali. Wiem, że nie mam na to wpływu, więc lepiej nie patrzeć, zerkam przez boczne oka, oddycham rytmicznie (staram się bynajmniej) i podziwiam widoki.
Obok Adriana siedział Australijczyk, bardzo sympatyczny masażysta i na 200% gej. Adrian miał więc branie…pogadali chłopcy kto gdzie był i co widział, co robimy w innym świecie (Adrian znowu został nauczycielem, ma chłopak fantazję…) W tym czasie ja próbowałam poddać się fali i nie zwariować przy oglądaniu teledysków Kambodża disco. Ludzie tutaj uwielbiają karaoke i przy każdej możliwej okazji męczą nas. Telewizor jest na cały regulator, nie można więc się wyłączyć i usnąć na przykład, trzeba być świadkiem tego przedstawienia.
Ale jest się też świadkiem innych przedstawień na drodze. Podziwiam, kto, na czym, z czym i w jakiej pozycji jedzie…Dziś nobla otrzymują: na dachu busika łóżko dwu osobowe a w nim pięć osób. Szaleństwo.
Dojeżdżamy do stolicy, bardzo długo ciągną się przedmieścia. Wreszcie centrum.. Na przystanku zostajemy zaatakowani przez tłum pośredników, kierowców tuk tuków, którzy oferują nam nocleg. Panowie prawie się o nas i pozostałych turystów pobili. To jest przerażające, nie wiemy gdzie nasze plecaki, prawie zostaliśmy rozdzieleni, krzyki, wymachiwanie folderami. Nie wiem na kogo się zdecydować, próbuję zerkać na te foldery i szukam czegoś nad jeziorem, z dala od samego centrum. Nawiązuję kontakt wzrokowy ze starszym panem i ciągnę go na bok, z dala od tłumu tych pozostałych szaleńców. Dogadujemy się z facetem i idziemy do jego tuk tuka, niektórzy z pozostałych naganiaczy rozczarowani, nadal gadają mi nad uchem, że to zły wybór, aby jechać z nimi. Dla nas taki nocleg to loteria, a dla nich pieniądze na życie, smutne.
Dojeżdżamy do hotelu, dzielnica trąci slumsami, ale wierzę że nic nie może nam się stać, bo ci ludzie żyją z turystów. Wokół biura pośrednictwa, kafejki, kobiety z owocami, dom na domu. Nasz hotel jest bardzo duży, mało przytulny, ale tani. 4$ za pokój z widokiem na jezioro. I tak zostaniemy tu tylko na 2 noce, więc mamy luza.
W ramach nabywania doświadczeń idziemy do centrum na pieszo, chcemy zasmakować tego miasta, jego rytmu, zapachów, smaków. Po drodze co chwilę ktoś nas zaczepia - czy może nas podwieźć, 100 razy na przestrzeni 2km. W Phnom Phen nie ma komunikacji miejskiej, ludzie korzystają z usług innych ludzi i przemieszczają się na motorach, tuk tukach lub rikszach. Ruch na ulicach przerażający, pieszy nie ma żadnych praw, pasy do przejścia czasami się zdarzają, ale i tak nie dają gwarancji bezpiecznego przejścia. Na każdą próbę przejścia trzeba się odpowiednio przygotować, tj. zająć pozycję w blokach startowych wyczuć ten moment i zapierdzielać slalomem na drugą stronę ulicy.
Chcemy zwiedzić Muzeum Narodowe, siedzimy na murku naprzeciwko i czytamy przewodnik. Podchodzą do nas „dwa młode mnichy”, halo, halo, wymiana pozdrowień i już dosiadają się do nas i zaczynamy rozmawiać. Bardzo sympatyczny chłopak, opowiada, że jest sześć lat w zakonie, uczy się języków obcych, studiuje stare druki. Za parę lat wróci do zwykłego życia, chce mieć rodzinę. Proponuje abyśmy razem poszli zwiedzać muzeum. Mało pamiętamy z tego zwiedzania, bo po prostu byliśmy pochłonięci rozmową (mnisi mają wszędzie wstęp wolny). Mówiliśmy im, jakiego jesteśmy wyznania, gdzie mieszkamy, w Europie, Polsce( niewiele mu to mówiło). Spotykani biali chyba nam zazdrościli i zerkali na nas, a my dostojnie z mnichem gadaliśmy po prostu o śniegu… My nie znaliśmy ich przywódcy duchowego, oni nie znali naszego, tj Papieża JP II Rozstajemy się z dużym żalem, ta rozmowa była pełna serdeczności szacunku dla swoich światów, idziemy każdy w swoja stronę. To było przesympatyczne spotkanie.
Jeszcze dwa słowa o Muzeum Narodowym.. Zbiory w nim są bardzo, bardzo skromne i potwierdza to jeszcze tezę jak biedny jest to kraj. Został okradziony ze wszystkiego. Jeśli jest to najważniejsze muzeum a zbiorami są tylko kamienie tzn., że z ich dziedzictwa kulturowego, historycznego zachowało się bardzo mało eksponatów. Albo poszczególni okupanci, albo Czerwoni Khmerzy zrobili wielka krzywdę temu narodowi, bo na czym oprzeć patriotyzm, historię, jak nie na kulturze w szerokim tego słowa znaczeniu?
Z Muzeum lecimy do Pałacu Królewskiego. Po drodze łapie nas deszczyk, ale to przelotny opad, więc jest nadzieja, że nie popłyniemy. Pałac ładny, ale nie można robić w środku zdjęć, dużo złota, kości słoniowe insygnia władzy królewskiej. Dalej przechodzimy do tzw. Srebrnej Pagody, gdzie cała podłoga wyłożona jest srebrnymi płytkami. Znajduje się tam szmaragdowy Budda, posąg króla złoty z 5000 diamentów. Jak na takie bogactwa prawie nie ma ochrony. Ciekawe. Oczywiście musiałam przebrać się w długą spódnice i koszulę która zakrywała mi ramiona.Na szczęście za drobną opłata można było „kostiumy „ wypożyczyć.
Łapie mnie kryzys, od rana mało jadłam, nie mam już siły na nic. Doczłapujemy się do baru na ulicy, pan na naszych oczach smaży makaron sojowy z warzywami i mięsem, dodam tylko, że przepyszny. Ładujemy akumulatory i postanawiamy iść na spacer na nadbrzeże.
Znowu świeci słońce, ludzie wylegają na ulice, nie ma już skwaru, przyjemnie jest zjeść kolację na ulicy z przyjaciółmi, panuje miła atmosfera, nie ma pijanych ludzi, wszyscy są zadowoleni, uśmiechnięci, kupują kwiaty w ofierze dla Buddy, spacerują. Ludzie sprzedają co tylko mogą i tak zarabiają na życie. Do zjedzenia mamy dziś do wyboru: jaja z zarodkami kurczaka na twardo, prażone robaki, owoce, żaby, ślimaki. W zwyczaju jest zatrzymać się na ulicy na posiłek, przysiada się na małych stołeczkach i je wśród gwaru i korków ulicznych.
Łapiemy tuk tuka i lecimy do hotelu. Padam ze zmęczenia. Bierzemy szybki prysznic i lecimy na werandę na mecz Polska- Kostaryka. Mam na sobie koszulkę w barwach narodowych z napisem Polska, wzbudzamy pewne zainteresowanie wśród obecnych osób swoim wyglądem i zachowaniem tj. gorącym dopingowaniem naszym chłopakom. Obok Adriana siedział Niemiec i już panowie zawiązali przyjaźń. Zawsze mnie zastanawiał fenomen takich spotkań sąsiadów na wczasach, czy Europejczyka w Azji gdzie nagle odbiera się ich jak braci, bo są z naszego znanego świata, związanego w tym przypadku granica.
Polska wygrywa 2:1 (jesteśmy w małym szoku, biorąc pod uwagę, że oglądaliśmy też poprzednie mecze…). Niektórzy z obecnych tu kibiców zadowoleni, inni nie. Oczywiście stawiali kasę w zakładach na to, kto wygra, dlatego dopingowali, lub nie, naszym.
Niemiec poszedł spać do swojej Tajki, a do nas dosiadł się murzyn z Afryki…Rozpaczał nad przegrana Kostaryki…