Czasami można coś przedobrzyć, przekombinować, trochę za bardzo przykręcić śrubkę…Tak było i dziś.
Chcieliśmy w Kompong Czam przesiąść się na łódkę i zaoszczędzić trochę czasu. Niestety okazało się, że nie ma łódek do Kratie, ponieważ jest zbyt niski poziom wody w rzece. Przy autobusie już kłębił się tłum panów gotowych do podwiezienia. Obstawialiśmy, że przystań jest blisko, więc poszliśmy na pieszo. To i tak nie zniechęciło panów i jechali nadal za nami zagajając rozmowę – skąd na ile, dokąd itd.
W hotelu okazało się, że nie ma łódek, autobus jest (był) tylko jeden i to rano, ewentualnie busiki, może jeszcze cos złapiemy…
Trochę mi zmiękły kolana, bo już czułam problemy, a miasteczko nie ma nic do zaoferowania, nie ma sensu poświęcać mu zbyt wiele czasu, a taki przymusowy postój tylko kradnie nam nasz bezcenny czas.
Bierzemy dwa motory i z plecakami na plecach pędzimy przez miasto, aby złapać ostatni busik. Kierowca jest jednak bardzo cwany, wie że to ostatni bus, a nam zależy by się stąd wydostać, więc rzuca cenę z kosmosu 6$, ale zaznacza że oferuje komfort, wygodę, szybko i na czas. Adrian targuje się na maxa, ale oni nie chcą odpuścić ani dolara, wiedzą, że nie mamy innej alternatywy transportu. Adrianowi puszczają trochę kable, bo cena powinna wynosić około 2$ a nie 6, ale „trudno, co zrobić…” Siadamy na końcu busika, jak na razie komfortowo, jesteśmy sami… Sen o komforcie pryska jak bańka mydlana, bo po 7 minutach jest już nadkomplet, plecaki lądują na dachu wraz z innymi pasażerami.
Dziś jest bardzo gorąco, podczas jazdy jeszcze można jakoś wytrzymać, ale na postojach dramat…Co jakiś czas zatrzymujemy się na poboczu i zabieramy kolejnych pasażerów, to już nadkomplet nadkompletu.
Po godzinie skończył się asfalt, kierowca wybrał skrót przez dżunglę i znowu zaczął się Meksyk przez duże M. (przeżywamy dejavu). Kolejne trzy godziny to skakanie na wertepach, walka o utrzymanie pionu, zajmowanie kolejnych pozycji jogi… Jedynym wynagrodzeniem były przepiękne widoki, ludzie, fascynująca przyroda, dzieci bawiące się niczym, pozdrawiające nas i te wioski na końcu świata.
Droga jest częściowo rozmoczona, ziemia czerwona, wielkie kałuże po każdej stronie i jeszcze dopada nas ulewa. Adrian na szczęście zaczytał się w książce i nie marudzi. Pomimo skromnych dziś posiłków (bagietka i owoce), nie czujemy głodu, bo jesteśmy już bardzo zmęczeni. Momentami autobus tak skacze na wybojach, ze uderzamy głową o sufit autobusu, skaczemy jak z katapulty. Boję się o mój kręgosłup i pewnie zaraz nabije sobie kolejnego guza.
Wreszcie o 17 dojeżdżamy do Kratie, wiemy, że o 18 zachodzi słońce, więc delfinów dziś już nie pozdrowimy. Płacimy grubą kasę za ta „komfortową” podróż i idziemy szukać hotelu.
Po chwili mamy już przyjaciela, pośrednika, który pomoże nam znaleźć nocleg, transport itd… Dziękujemy za pomoc, ale dziś mamy ochotę na jakiś dobry hotel, bo jesteśmy przemęczeni jak cholera.
Bierzemy hotel za 5$ i idziemy na miasto na jakąś kolację. Żarcie średnie i drogo, niemiła atmosfera, obsługa. Kupujemy na jutro bilety do Laosu i idziemy na kawę do knajpy prowadzonej przez Angola. Angol zadzierał nosa, ale kafejka super! Jak na ta część Azji zbyt duży porządek…
Przeglądamy jakieś książki, gazety i zerkamy przed siebie na Mekong. To rzeka, która zachwyca, ale też przeraża… Bulwarem spaceruja mieszkańcy, poubierani już w piżamy, trochę nas zdziwił ten strój w tym miejscu, ale cóż, spacer przed snem to pewnie zdrowa rozrywka.