Jak zwykle ambitni do końca, budzik zadzwonił, więc próbujemy wstać i wyruszyć na wycieczkę. Czujemy się jednak fatalnie, mamy rozwolnienie, ból głowy, kości, nie możemy nawet stać na nogach. Nie damy rady pojechać na wycieczkę.
Bierzemy pyralginę, bo polopiryna nam nie pomogła, piszemy sms do Tofika, aby cos nam może poradził. Gorączka 40 st.
Cały dzień przesypiamy, zapadamy w jakiś letarg, łóżko, hamak, toaleta, łóżko, hamak, toaleta…Po południu wciskamy w siebie po kanapce i idziemy się przejść, choćby kawałek. To znowu nas wykańcza, ale na szczęście temperatura powoli spada (38,8)
Nie mogę powiedzieć bym była w tym momencie szczęśliwa, martwię się, czy nie jest to jakaś poważna choroba, do szpitala najbliższego 2 godziny łódką a i tak myślę, że w naszej apteczce jest więcej leków niż w ich całym szpitalu. Staramy się myśleć pozytywnie, wszystko musi być dobrze, wyjdziemy z tego itd., itd. Oby się tylko nie wysrać na wylot (przepraszam za określenie, ale oddaje skalę problemu).
Idę spać z nadzieją na kolejne lepsze jutro. W nocy straszna burza, nawałnica z piorunami, ale spada nam temperatura i udaje się spać.
Mój cały posiłek tego dnia to mała kanapka, podejście do ryżu i wmuszana w siebie woda, i tona tabletek, która chyba uratuje nam życie. Tofik zatroszczył się o wyposażenie apteczki. Kochany Tofik…Kochamy Elę też…
Adrian widział rano modliszkę, śmiesznie się buja na boki, ale bał się podejść bliżej, że go zje. Taki duży chłopak, a taka mała modliszka…