Wstajemy rano i jak za karę zbieramy się do opuszczenia hotelu. Śniadanie, tuk tuk i już kupujemy na dworcu bilety, plecaki do przechowalni. Sami natomiast lecimy na wielki rynek pod Bangkokiem aby dokończyć zakupy. Klimaty takie jak lubimy, balagan, duży wybór, dobre ceny, prawie sami miejscowi. Kupić można dosłownie wszystko miód, mydło, powidło i jeszcze coś…
Kupujemy wymarzone słonie i inne pierdoły, a potem ciągnąc nogi za soba wracamy na dworzec.
Jemy coś jeszcze w dworcowej knajpce i już po zachodzie słońca czekamy na podstawienie pociągu, razem z tysiącem podróżnych na tym samym peronie. Rodzi mi się w głowie pytanie, takie nieśmiale, czy ci państwo jadą w tą samą stronę co my? Tym samym pociągiem może? Odpowiedź uzyskałam szybciej niż się spodziewałam i brzmiała ona TAK. Pociąg był zajebany pod kokardę, w tłoku, ścisku, upale, staliśmy jak sardynki. Obok konduktor-esesman opierdzielał wszystkich za wszystko, dobrze że nie walił pałą, bo to już by był komplecik do tego obrazka. W pewnym momencie podniosłam jedną stopę bo chciałam troche zmienić swoją pozycje i okazało się że nie ma już miejsca dla moich dwóch stóp w tym pociągu, stoję więc jak bocian na jednej i myslę ile wytrzymam, pewnie krótko, ale i tak nie padnę, bo sardynki ściśnięte są w pionie i się trzymaja w pionie… Tysiące zapachów wokół nas, budzą się jeże pod pachami naszymi również, mamy godzinę jazdy więc liczę że jakoś to przezyjemy…
Wreszcie zainteresował się naszą bladością konduktor. Za oddanie mu biletu (który był źle wystawiony, do dalszej stacji niż my jechaliśmy) zaprosił nas do 1 klasy. Co za ulga, przeciąg, usiąść można, 2 stopy mieszczą się na podłodze….Wersal.
Dojeżdżamy na lotnisko, ekstremalny dojazd zapadnie nam dlugo w pamięci, zresztą nie tylko to…
Szybka odprawa, szwędanie po sklepach i już siedzimy w samolocie. Wszystko idzie planowo, ja jem i ide spać. Poranek już w Europie, Frankfurt wita nas słońcem.