Skoro swit mielismy samolot do Dzibuti. Dokonalismy rzeczy rzadko dokonywanych, a mianowicie dojechalismy na lotnisko minibusem z duzymi plecakami. Kosztowalo nas to troche zaparcia i 12 Br, a taxi to wydatek 70-100Br.
Jak dolecielismy na miejsce, to uderzylo nas gorace powietrze, jak grom z jasnego nieba. Upal niemilosierny, lepki pot zalewa oczy, ubrania kleja sie do ciala i tak cala dobe.
Czytalismy w Polsce jeden artykul o Dzibuti - byly tam same ochy i achy. A tu dzis rozczarowanie.
Generalnie jest bardzo brudno na ulicach, smieci walaja sie tonami, na dodatek ludzie nie mowia kompletnie po angielsku - dwa slowa sprawiaja im duzy problem. Uzywaja tu jezyka arabskiego i francuskiego. Oslawione stare miasto to maskryczne rudery.
Francuzi trzymaja lape na Dzibuti, choc nie majuz kolonializmu, to bedac tutaj wydaje sie nam ze on jest. Budynki w dobrym stanie to tylko ambasady i przylegle do nich rezydencje. Biali woza sie super furami. Sklepy jesli sa to zalewaja je towary z francji od wody Perrier po serek Cammembert. Jezykiem urzedowym jest francuski i komus zalezy zeby ludie nie uczyli sie tu angielskiego, bo tak pewnie wygodniej francuzom.
Nie zalezy im tu na turystach, ceny sa masakryczne: placimy 7700 frankow tj. 44$ za nocleg w jednym z najtanszych hoteli. Jedzenie drogie jak cholera, wszystko drogie, poza lokalna woda i oczywiscie cocacola.
Nie miesci nam sie w glowie, jak w takim kraju trzeciego swiata, moga miec tak wysokie ceny. Kto ma w tym interes? Czytalismy w Polsce ze Dibuti to najwiekszy sekret Afryki i jest to prawda.
Nie wykupilismy zadnej wycieczki, bo ceny sa bardzo wysokie w porownaniu do atrakcji, np. wycieczka nad slone jezioro to wydatek 80-100$ za osobe. Kontrole nad biurami podrozy ma francuska mafia, a nie ma transportu publicznego w ciekawe miejsca. To tyle rozczarowan, generalnie jestesmy w szoku, smierdzi kolonializmem i brudem az huczy;)
Republika Dzibuti jest wielkosci polskiego wojewodztwa, a w samej stolicy Dzibuti city zyje 400tys. ludzi z 700tys w ogole. Panstwo utrzymuje sie glownie z oplat portowych ktore wnosza inne kraje za korzystanie z niego.
Widzielismy tu wojska francuskie, amerykanskie a takze niemieckie, hiszpanskie, a nawet japonskie. Wszyscy chca miec tu wplywy ze wzgledu na strategiczne polozenie.
Glowna religia jest tu islam (ponad 90%), ale tez widzielismy koscioly chrzescijanskie. Widac bardzo duzo wplywow francuskich: np. od sniadania po kolacje wszystkie dania je sie z bagietka - nawet kebab;), mundury stylizowane sa na francuskie, administracja rowniez.
Zycie toczy sie z rana, a potem zamiera, zeby znowu obudzic sie po 16 i tak do poznej nocy. Tylko muchy caly dzien dokuczaja od rana do nocy.. Leca do oczu, ust, sa natretne jak diabli.
Z innej beczki, to dzis prawie wyladowalismy w wiezieniu bo usiedlismy w cieniu przed palacem prezydenckim, patrzylismy w przewodnik, gdzie isc dalej, chcielismy te odpoczac od upalu. Nagle podszedl do nas jakis wojskowy pierdziel wymachujacy rekoma i cos gadajacy. Zrozumielismy tylko palac prezydenta, my swoje po angielsku on po francusku. Kazal nam isc ze soba, a byl na tyle bezczelny ze nie pozwalal nam isc przy plocie w cieniu, tylko po drugiej stronie drogi w sloncu ( bo dalej od palacu). Adrian z usmiechem na twarzy olal go.. Zaprowadil nas pod jakas wartownie przy wejsciu i co chwile przyprowadzal kolejnego zolnierza ktory znal o dwa slowa wiecej po angielsku od poprzedniego. Z usmiechem, spokojnie tlumaczylismy, ze jestesmy turystami z Polski i chcielismy odpoczac w cieniu przed dalsza droga. W koncu nas puscili, a dobrze wiedzielismy ze to jest ten palac i nie wolno robic zdjec, ale do glowy nam nie przyszlo ze mozemy byc zagrozeniem dla marionetkowego prezydenta, ukrytego za wielkim plotem w wielkim palacu. Nie robilismy zdjec aby nie podpasc, a i tak podpadlismy ;) Smialismy sie, ze malo brakowalo, a ogladalibysmy kwadratowe slonca przez kraty w tutejszym wiezieniu. A tak na powaznie, to za pierdole mozna tu trafic za kratki. Nawet w przewodniku jest informacja ze tutejsza sluzba bezpieczenstwa jest przewrazliwiona.
Trudno jest tu robic zdjecia, nie wolno urzedom, portowi, bankom, a i ludzie tez nie sa zadowoleni kiedy wyciaga sie aparat. Dzis malo nie oberwalam pusta puszka, za to ze wymierzylam aparat w strone pewnego pana...
Wieczorem wymienilismy kase: 10$ to 1770 frankow, zjedlismy kebaba w bagietce, pokrecilismy sie po "centrum". Brud, smrod, balagan i bieda za ceny masakrycznie wysokie. O co tu chodzi? Oto najwiekszy sekret Afryki.