Odpoczywamy od Indii. Dosłownie i w przenośni. Jest nam bardzo dobrze tutaj, to miejsce ma dobrą energię i ja to czuję. Śmieszni są mnisi. Z jednej strony bardzo skromni, z drugiej czasami żują gumę, siedzą na Internecie, chodzą w markowych butach: martensach, adidasach. Nie wiem czemu, ale rozśmiesza to nas. Mali chłopcy - mnisi, są nadal dziećmi, chodzą z chipsami, kopią piłkę. Strasznie sympatyczne jest to zderzenie duchowości z doczesnością.
Jednak dziś jest super dzień, bo… widzieliśmy Dalajlamę! Przyjechał akurat do Dharamsala. Poszliśmy zwiedzać klasztor, a tam tłumy ludzi, turystów, Tybetańczyków, mnichów. I czekaliśmy razem z nimi! Dla mnie to wielka radość, to nagroda za udział w demonstracji i za nasze przekonania. To wielkie szczęście, że akurat jesteśmy tutaj w ten dzień. Dalajlama, to wielki człowiek dla nas, a dla Tybetańczyków najważniejszy człowiek. I znowu się wzruszyłam, bo ja taka trochę (ale rzadko) płaczka jestem. Widzieliśmy Go przez chwilę, jak jechał samochodem, wszyscy machali do niego, on do ludzi też. Tybetańczycy trzymali w rękach białe szale, palili kadzidełka, z wielką radością patrzyli na swojego przywódcę duchowego. Ja mam wielką radość w sercu. Trzymamy kciuki za WOLNY TYBET!
Oczywiście musieliśmy spróbować herbatki tybetańskiej, z solą i masłem. Smakuje okrutnie, ale PRAWIE w towarzystwie Dalajlamy jest niezapomnianym wspomnieniem. Za WOLNY TYBET!
Spotkaliśmy się z Rodakami, załatwiliśmy transport do Amritsar. Jedziemy jutro rano taxi, aby zaoszczędzić czas, ale pieniędzy kosztuje to masę. Poszliśmy razem na kolację i pogaduchy i bardzo miło zleciał nam wieczór.
A potem zgasło światło w całym miasteczku. Śmialiśmy się, że to Chińczycy wyłączyli prąd, bo Dalajlama przyjechał. Zresztą cały czas trochę nabijamy się z Chin. Kupowaliśmy dziś pamiątki i zapytaliśmy, czy aby na pewno misa nie jest produkowana w Chinach? Sprzedawca zaśmiał się serdecznie i zapewnił drukowanymi literami „NA PEWNO NIE W CHINACH” – wiemy, wiemy, na pewno nie tutaj.