Wczoraj wieczorem udało nam się dotrzeć na dworzec na czas. Pan z hotelu dobrze nam wytłumaczył jak wydostać się z labiryntu. Ulice były zakorkowane niemiłosiernie, bo ludzie zjechali do Varanasi z okazji święta Diwali. Kierowca moto – taxi był operatywny i dzięki temu na czas dotarliśmy na dworzec. Ale nasza radość był krótka, bo pociąg był opóźniony i wciąż zwiększał opóźnienie. Wpierw było to dwie godziny, a przez megafon dało się słyszeć, że inne pociągi mają sześć godzin opóźnienia – więc myśleliśmy z uśmiechem „dobrze mamy, to tylko dwie godziny”. Najpierw czekaliśmy w klimatyzowanym biurze dla obcokrajowców, we względnej ciszy i spokoju. Niestety o godzinie 20 miły pan zamknął biuro i wylądowaliśmy na peronie wśród tłumu pasażerów (bardzo dużo pociągów było opóźnionych). Varanasi jako miasto było najbrudniejsze i do tej kategorii należy też zaliczyć dworzec. Krowa chodząca po torach, krowy śpiące na peronie, tuziny szczurów pod nogami, pieski, parę karaluchów wielkości tramwaju… I my z coraz bardziej bolącymi tyłkami. Na szczęście posiedliśmy dar spokoju, aby nie pompować się złą energią w takiej sytuacji, tylko pogodzić się z danym stanem rzeczy, zaakceptować…. A wtedy luz, blues i radość z urlopu w toku. I tak nie mamy wpływu na opóźnienie, więc po co się denerwować? Skończyło się na opóźnieniu 5,5 godziny, czyli po Polsku 330 minut!
Obserwujemy toczące się wokół nas życie, fale ludzi wsiadające i wysiadające z pociągu, bezdomnych ludzi układających się do snu, panów noszących bagaże na głowach, bosonogie dzieci zbierające puste butelki, czystych pasażerów pierwszej klasy, handlarzy zabawkami, owocami, zresztą oni tu wszystkim handlują… to wszystko jest mozaiką, mieszanką. Jest jak przyprawa masala, nie jednolite w smaku, łagodne i ostre zarazem.
Wreszcie po ponad pięciu godzinach czekania wsiadamy do pociągu. Oczywiście pchamy się jak inni pasażerowie, bo bez pchania to się nie da! Mimo że wszyscy mają przypisane miejsca. Mieliśmy miejsca z bardzo miłą rodzinka, którą poznaliśmy na dworcu. Przed północą sprawnie rozłożyliśmy się do spania.
Wg planu powinniśmy być w Kolkacie (dawniej Kalkucie) o 8 rano, oczywiste było, że pociąg nie nadrobi opóźnienie, więc na miejsce dojechaliśmy przed 14 godziną. Nasza rodzinka udzieliła nam kilku cennych rad. Byli to ludzie wykształceni, bardzo serdeczni. Nie wyrzucali śmieci przez okno (można? Można!).
Przed dworcem tłum taksówkarzy, kłamali jak cholera, że są taxi prepaid, a jak pytaliśmy się jaka cena na naszą ulicę, to wołali 200r! Dosłownie mieliśmy problem by przejść 200m do okienka taxi prepaid. W okienku zapłaciliśmy 65r na Sudder Street, mekkę hoteli.
Nasz taksówkarz niestety nie orientował się za bardzo gdzie chcemy jechać , kilka razy pytał się innych kierowców o wskazówki. W pewnym momencie zatrzymał auto, wysiadł i powiedział do nas coś w hindu (a mogło to znaczyć wszystko: siku, jeść, modlitwa… nie wiemy). Czekaliśmy dobry kwadrans nim powrócił. Taaa.. zrozumieć tych ludzi… Wreszcie dowiózł nas na miejsce, nie do końca tam gdzie chcieliśmy, ale widzieliśmy jak gubi się w jednokierunkowych uliczkach, więc uznaliśmy że poradzimy sobie już sami.
Na ulicy obskoczyli nas kolejni „przyjaciele”, co to nic nie chcą, a tylko pomóc, za darmo. Nie wyglądali na członków zgromadzenia Matki Teresy, więc próbowaliśmy ich olać. Ale to nie takie proste. Bo ile razy można mówić „ dziękuję, nie potrzebujemy pomocy”? Trzeba mówić 100 razy, a do nich i tak nie dociera. Pewien pan, już doprowadzał nas do szału, tak szedł za nami krok za krokiem i liczył na kasę z hotelu - za to, że nas przyprowadził. A przecież to on lazł za nami, a nie my za nim! Pokłóciliśmy się ostro, odczepił się naprawdę obrażony. My zmęczeni jak cholera, każdy kolejny hotel to porażka, na plecach plecaki i jeszcze upierdliwy gość. To już zbyt wiele!
Wreszcie znaleźliśmy hotel. Skromny, ale z oknem i TV. Dopiero teraz poczuliśmy jak bardzo jesteśmy zmlaskani. Kąpiel w chłodnej wodzie nie przeszkadzała nam, wręcz dawała ulgę - musieliśmy zmyć z siebie popiół i Ganges z Varanasi.
Dziś święto Diwali - święto światła, zwycięstwa dobra nad złem, światła nad ciemnością. Ludzie po zmroku odpalają fajerwerki, oliwne lampki, całe miasta przystrojone są lampkami i neonami. Ludzie składają ofiary w namiotach, w których ustawione są posągi bóstw. Większość sklepów i urzędów jest zamkniętych, internet też.
Przez opóźnienie pociągu i Diwali, nie załatwimy dziś wizy do Bangladeszu. Chyba przedłuży się nasz pobyt w Kalkucie…
ps. dzis dodalismy zdjecia w 29.10