Niedziela w Kalkucie różni się tym od innych dni, że metro kursuje od godziny 14-tej! Skandal. Nadal pootwierane są setki sklepików i kramików, ale parę setek innych jest zamkniętych. Uznaliśmy, że nie będziemy czekać na metro i poszliśmy spacerkiem zwiedzać miasto. Upał jak cholera, a my bez skarpet pochłaniamy kolejne kilometry i hektolitry wody.
Zaszliśmy na Majdan, dużego, podobno największego parku miejskiego w Indiach. Pierwszy raz widzieliśmy w takim miejscu śmietniki. Ulgą było odpocząć od hałasu miasta, od klaksonów które wibrują aż w mózgu i nie pozwalają zapomnieć, gdzie jesteśmy. Doszliśmy do Victoria Memorial, budynek - pomnik wybudowany w czwarta rocznicę śmierci brytyjskiej królowej Wiktorii (cesarzowej Indii jednocześnie). Z ulgą odpoczywamy w ogrodach, bo zwiedzanie samego muzeum można sobie odpuścić, gdyż jest tam ekspozycja gloryfikująca panowanie Imperium Brytyjskiego. My pooglądaliśmy Bengalczyków (Kalkuta leży w Bengalu Zachodnim), ich ciekawe stroje i zależności damsko – męskie (mocno na dystans).
Kolejnym etapem naszego mega długiego spaceru było dojście do Kalighat Kali – najsłynniejszej świątyni Kalkuty. Bogini Kali jest patronką tego miasta. Jest to kolejne święte miejsce w Indiach, do którego zmierzają całe pielgrzymki wiernych. Nadal, codziennie w świątyni składa się w ofierze kozę ( a jeszcze parędziesiąt lat temu ofiarowano ludzi). Myślałam, że rzadko już spotyka się takie praktyki. Tym bardziej w centrum dużego miasta. Kozy prawdopodobnie serwuje się potem pielgrzymom (tyle dobrego).. Widok jest mało ciekawy. Sama świątynia jest mała, do głównej komnaty mogą wejść tylko Hindusi, a wokół panuje duży bałagan, śmieci walają się pod nogami, leżą psy, a żebracy zaczepiają nas co krok. Nie zachwyciło mnie nic w tym miejscu. Totalny kicz – jak powiedział Adrian. Obok znajduje się dom Nirmal Hriday dla bezdomnych i umierających, prowadzącego przez zakonnice Matki Teresy. Chcieliśmy tam zajść, ale żebracy i kaleki urzędujący w okolicy przyczynili się do szybszej ewakuacji z naszej strony. Widoki są po prostu straszne, ludzie którzy się czołgają, leżą bez ruchu, poruszają się na dziwnych, prymitywnych pojazdach. Duch Matki Teresy jest wiecznie żywy, widać wielu ludzi z organizacji, które na zasadzie wolontariatu pomagają ubogim, kalekim, dzieciom itp. Wiele osób spędza tak swoje wakacje. Wielki szacunek dla tych ludzi z naszej strony.
Jeszcze parę słów o transporcie w Kalkucie… Jeżdżą tu tramwaje, jedyne w całych Indiach. Wagony poobijane są niemiłosiernie, ale dają radę. Taksówki nas zachwycają – marka Ambassador, niemal limuzyna, wszystkie są koloru żółtego. Ceny za przejazd różne, czasami na umówienie się, czasami na licznik. Stare graty, przypominają mi polskie „Warszawy”, a pamiętają pewnie królową Wiktorię. Riksze ludzkie, prawdopodobnie jest ich w Kalkucie ponad 35 tysięcy. Szok! Co krok zaczepia nas kolejny pan i proponuje podwiezienie. Mentalnie mam z tym problem, nie mam zabawy z poruszania się riksza rowerową, a tym bardziej ludzką. Motoriksze zawsze mają pasażerów w nadkomplecie. Nie mogą poruszać się głównym arteriami miasta. Metro - za bilet za dwie osoby zapłaciliśmy 8r, mogliśmy nim wrócić, gdy wreszcie je otworzyli i. Zresztą na pieszo, to ja bym już nie dała rady. Gorąco tu jak cholera, pochłaniamy hektolitry wody… Dzięki tak rozbudowanej komunikacji „ekologicznej” nie ma w tym mieście smogu, tak charakterystycznego dla innych miast Indii. Pomimo to, klimat tutejszy dobija nas. Jest ciepło, gorąco, wilgotno. Klimat jest najbardziej dokuczliwy ze wszystkich miejsc które do tej pory odwiedziliśmy w Indiach.
Nadal świętują Diwali, fajerwerki, bębny, głośna muzyka, kolejne ołtarzyki, składane ofiary… Ludzie naprawdę się cieszą i dobrze bawią, a przy tym robią zakupy, prezenty, pochłaniają tony słodkości. Zaszliśmy do dużego sklepu, takiego „domu towarowego”, plusem jest to, że nikt nie nagabuje, nie zaczepia, nie namawia. W spokoju można pogrzebać po półkach, a ceny są całkiem normalne. Zaskoczyła nas ilość ludzi w sklepie – setki! I ilość decybeli w skali głośności muzyki – też setki ? Nie słyszeliśmy z Adrianem, co do siebie mówimy. Ja ciągle nie mogę przyzwyczaić się do takiej ilości ludzi w jednym miejscu. Tłumy, tłumy i to przez cały dzień, jak na nocy wyprzedaży w „Media Markt” w Polsce. Koniecznie trzeba się pchać, przy wejściu, wyjściu, do kasy, ale o tym nie musze już przypominać
Na późną obiadokolację zaszliśmy do naszej ulubionej knajpy. Jedzenie jest tak dobre, że mamy ochotę mlaskać I znowu za niecałe 5$ obiad jedzony rękami (bezcenne)na wypasie z napojami. Żyć nie umierać, tylko pot z czoła trzeba wycierać.
Kolejny temat – napoje… Adrian zakupił kolejne lokalne whisky o czarujących nazwach „Officer choice” i „Master blend”. Odkażamy się regularnie, ale nasze kubki smakowe zostały sponiewierane okrutnie. Ja mam smaka na „Maaza” za 28r, napój z mango, pyszny i słodki. Co wieczór opiekuję się kolejna buteleczką. Codziennie przyjmujemy kolejne jednostki coli lub pepsi (0,6l – 22r), a czasami pijemy lemoniadę „Limca”. No i oczywiście wypijamy hektolitry wody (1l – 14r). Czasami popijamy też wszechobecną herbatę, masala – serwowana z mlekiem, cukrem i przyprawami , czasami załapiemy się na jakąś kawkę. Lassi to kolejny napój mleczny, którym się raczymy. Może być słodki lub słony, a nawet smakowy (jak by to ujął Czesiu). Piwa i alkoholu nie można kupić w zwykłych sklepach, tylko w alkoholowych, często mocno zakratowanych oraz w niektórych knajpach. Widzieliśmy podróbki „Vat 69”, Adrian próbował uświadomić pana, że wciska nam kit (a bardziej dosadnie shit) za zbyt duże pieniądze. Gościu nawet za bardzo nie protestował. Generalnie na picie i jedzenie w Indiach nie można narzekać.
Jest 22-ga, a przy włączonym wiatraku mamy w pokoju 30 stopni…