Rano spokojnie zjedliśmy śniadanko, potem pakowanie i chwila na internet. Na godzinę 12 znowu byliśmy umówieni z sekretarzem w Ambasadzie Bangladeszu. Przybyliśmy lekko przed czasem, bo dziś każda minuta jest cenna, jak dostaniemy wizę chcemy jechać już na granicę, a może nawet za granicę. Sekretarz był dziś w trochę lepszym humorze, dzięki temu chyba, po kolejnej rozmowie i kolejnej godzinie czekania na terenie ambasady dostaliśmy wizę, reszta dostaje wizy między 16.30 a 17.00. Ludowa Republika Bangladeszu stoi przed nami otworem, a słowo „ludowa” przyprawia mnie o mdłości.
Dziś już nie mamy szans na autobus na granicę, wszystkie odjechały (ostatni 12.30). Łapiemy taxi na dworzec Sealdah, skąd odchodzą pociągi do Bongao, czyli prawie na granicę. Najpierw wpadliśmy w koszmarne korki w Kalkucie, kierowca jak wszyscy inni, gasił silnik na każdych kolejnych światłach i miał w sobie stoicki spokój, jak na warunki drogowe. My też mieliśmy w sobie stoicki, nie europejski spokój, bo co innego nam pozostało? Myśleliśmy, że podjedziemy na spokojny lokalny dworzec. Pewnie on był lokalny, ale na pewno nie spokojny. Tłumy ludzi, kilometrowe kolejki do kas biletowych, nie ma biura dla obcokrajowców, nie ma informacji. Uuu małe problemy wiszą w powietrzu. Zostałam z plecakami, Adrian poszedł na większy rekonesans. Okazało się że pociąg mamy za godzinę, kolejka do kasy nie postępuje, więc decydujemy się jechać na gapę, albo kupić bilet u konduktora. Udało nam się szybko coś zjeść i stanęliśmy razem z resztą pasażerów przed wyświetlaczem odjazdów pociągów. Czekaliśmy na informację, na którym peronie będzie podstawiony pociąg, bo na szczęście była to stacja początkowa. Tłum dziki, falował, narastał. I ogłosili! Ja pierdzielę! Co się działo! Bitwa pod Grunwaldem to pikuś - masa ruszyła, tłum ruszył na peron nr 6. Dzieci chwycone w połowie, tobołki na głowę, dziadki pod rękę i biegiem… Ruszyła rzesza z przyspieszeniem formuły jeden, biegiem, galopem, nie patrząc pod nogi, z udziałem łokci. Ooo, nie pozostało nam nic innego, jak robić to samo: tobołki na plecy, łokcie w gotowości i naprzód! Najpierw zapakowaliśmy się do przedziału tylko dla kobiet, stanęliśmy w korytarzu, ale jakaś wredna baba, zwróciła nam uwagę, że to przedział tylko dla pań, tłumaczę babie, że to mój mąż i siary nie będzie, a ta się uparła. Wyszliśmy razem, nie będziemy jechać osobno. Zaszliśmy na początek składu i cudem znaleźliśmy miejsca siedzące, wpakowaliśmy plecaki na górne półki i to była ostatnia chwila spokoju, bo kolejni pasażerowie przybywali i przybywali, a pociąg jak z gumy rozciągał się. Powiem tak, jechaliśmy liniami lokalnymi, drugą klasą (innej nie było), kto był w Indiach, ten wie co to znaczy. Pociąg załadowany pod kokardę, dosłownie. Pasażerowie upchani jak sardynki, wiele osób stało w drzwiach i lekko wisząc trzymali się poręczy. Miejsca do siedzenia były w dwóch rzędach, naprzeciwko siebie. Tam gdzie mieliśmy kolana też stały kolejne osoby, depcząc nam po stopach. Choć siedzenia były po trzy w rzędzie, to w pewnym momencie siedzieliśmy w pięć (!) osób. Ale siedzieliśmy! Upał, ścisk, gwar, na dodatek sprzedawcy przepychający się łokciami sprzedawali wszystko od zmywaków do garów, przez bransoletki, po ciasteczka ( jak oni się przeciskali z towarem to niepojęte). Każdy chciał jak najgłośniej zachwalać swój towar, by jak najwięcej sprzedać. Każda kolejna stacja to kolejna setka pasażerów i kolejna, kolejna. Na dodatek nikt nie czeka aż inni wysiądą, tylko wsiadają jak pociąg zwolni. Naśmialiśmy się przez łzy, uśmiechaliśmy się też przez łzy, bo była to jazda bez trzymanki. Bogu dzięki siedzieliśmy, bo niezahartowani nie wytrzymalibyśmy zapewne 2,5 godziny w tym ścisku, z małą ilością tlenu, mimo pracujących wiatraków i otwartych drzwi. Konduktor nie pojawił się, bo pewnie nie zdążył się przecisnąć przez tłum. Na koniec jeszcze „wolna amerykanka”. Na stacji końcowej musieliśmy szybko wysiadać, bo już wsiadali nowi pasażerowie, nie zważając na to, że musimy wysiąść. Łokcie poszły w ruch, Adrian niemal z siłą dźwigu przestawił, odepchnął kilku napierających na nas panów, którzy próbowali wsiąść na naszym kontrkursie (rozumiecie: masa Adriana plus plecaka plus adrenalina kontra wątli Hindusi) – nie mieli szans. Autentycznie pchaliśmy się i napieraliśmy do przodu, używając łokci, żeby wysiąść z pociągu. Tłum wysiadający napierał, a wsiadający też nie odpuszczał. Ale bajzel, nie do opowiedzenia…
Dojechaliśmy do Bongao o 17.30 a granicę zamykają o godzinie 18. Uznaliśmy, że nie będziemy ścigać się z czasem, aby za wszelką cenę przekroczyć granicę. Biorąc pod uwagę indyjski talent do biurokracji i nie znaną nam jeszcze do końca ludową fantazję w Bangladeszu, uznaliśmy, że nie zdążymy przekroczyć granicy, a jeszcze musimy do niej dojechać. Ruszyliśmy więc za tłumem w stronę „centrum”. Jesteśmy na prowincji, aż huczy. W przewodniku nie ma opisanej tej miejscowości. Zaskoczyły nas riksze towarowe pod dworcem (kierowca siedział na rowerze, a z tyłu była platforma z desek) które przewożą ludzi. Panie pięknie ubrane w sari, siedzą boczkiem na pace, a za nimi dzieci i tobołki. Ulice są ciemne, czasami świeci jakaś lampa, asfalt pamięta czasy kolonizacji. Zawsze jest trudno wylądować po ciemku i udawać, że doskonale wiemy gdzie idziemy. Po drodze pojawiło się paru namoli, ale jakoś szybko się odczepili.
Po dość długim spacerze kondycyjnym z plecakami, sami znaleźliśmy hotel Panthanibas na Jessore Road (300r) z całkiem przyzwoitym pokojem. Poszliśmy na miasto coś zjeść, załapaliśmy się na pyszne rollo z jajkiem i warzywami oraz orzechami, byliśmy tak głodni, że wciągnęliśmy po dwa. I było to najlepsze rollo jakie jedliśmy w Indiach. Byliśmy hitem wieczoru w lokalu. Wszyscy przyglądali nam się z niegasnącym zainteresowaniem i komentowali nasze ruchy, śmiali się pod nosem. No oczywiście my też się uśmiechaliśmy, bo trochę śmieszne jest, jak pół wioski zagląda ci do talerza.
Potem jeszcze próbowaliśmy kupić papier toaletowy, bo skończyła nam się rolka szczęścia. Nikt nie rozumiał co chcemy i czego szukamy. To może chociaż chusteczki do nosa? Też nie rozumieją i nie mają, buuuu . Przeszliśmy wioskę w tę i z powrotem i nic. Bez papieru wróciliśmy do hotelu. Nie wiedzą co to papier, ale za to jest bankomat i działa przez 24 godziny na dobę, strzeżony przez ochroniarzy. Mało kto rozmawia po angielsku, nie ma napisów po angielsku w knajpach, na szyldach. Wszędzie alfabet robaczkowy, trochę skomplikowany dla nas… No nic, trzeba się przestawić na ograniczony zakres porozumiewania się przez kolejne dni.