W cenę noclegu mieliśmy wliczone śniadanie - co za rozpusta: grzanki, sadzone jajo, dżemik i banan. Jelico to jeden z najlepszych hoteli w tej podróży. Na dodatek jak wyszliśmy rano, to posprzątali nam pokój. Pewnie się zdziwili, jak zobaczyli, ile prania suszymy w pokoju. A pranie musieliśmy już zrobić. W tym klimacie podróżowanie z trzema koszulkami to naprawdę wyczyn logistyczny. Obsługa hotelu mocno zaangażowała się w opiekę nad nami. Wczoraj wieczorem o godzinie 22 przyszedł pan z obsługi ze sprayem na komary (mamy Offa i Rajda, więc komarów się nie boimy), a potem były jeszcze dwa telefony z recepcji, czy u nas wszystko ok.?, na którą chcemy jutro śniadanie…
Dziś piątek, dzień wolny dla Muzułmanów. Zdecydowana większość sklepów jest zamknięta. I tak nie mamy za bardzo w planach robić tu zakupów, bo wybór jest duuużo mniejszy niż w Indiach. Przeważają sklepy z sari, ubraniami z drugiej ręki, a potem długo, długo nic do ubrania. Oczywiście pochodziliśmy po alejkach z różnymi towarami i byliśmy serdecznie zaczepiani, zapraszani do środka. Bardzo często słyszymy tu muzykę Modern Talking, chłopaki nadal są na szczycie list przebojów. Muza leci w sklepach, z komórek, pozazdrościć sławy.
Ciągle nie możemy się przyzwyczaić do bycia na świeczniku. Ludzie tu są niesamowici, są nami żywo zainteresowani. To pierwszy taki kraj, a przecież byliśmy już w paru na „wycieczce”, no nie? Rowerzyści mijając nas, odwracają głowy i jadą na oślep, dzieci biegną za nami aby dowiedzieć się, jak mam na imię, chłopcy robią fotki telefonami, starsi zagadują skąd jesteśmy. Dziś jeden pan, nawet wiedział jaka jest nasza stolica, Mistrzunio! Generalnie jak mówimy z jakiego jesteśmy kraju, to widzimy, że szukają w głowie jakiejś lokalizacji dla Polski w wyobraźni, nie zawsze to jest Europa…
Śmigamy po mieście jak starsze figowce i generalnie to wozimy się… rikszami. Riksze rowerowe to główny środek transportu, są ich tysiące, nie ma za bardzo innej możliwości podjechania. Już mniej histerycznie reaguję na rowerzystów ciężko pedałujących pod górę, ale i tak bierzemy młodszych chłopaków, bo nie męczą się tak bardzo. Od dziś słowo „rower” będzie mi się kojarzyć z Bangladeszem, a nie z Holandią. Aby przejść przez ulice, trzeba się ostro nagimnastykować, bo sznur rowerów, jeden za drugim, obok trzeci i czwarty, jest nieprzerwany i jakoś trzeba się wpasować, aby nie wywołać kolizji. Generalnie idąc poboczem nie można się nagle zatrzymać, bo z tyłka garaż murowany, zaparkują w nim nagle parę rowerów. Trzeba zejść jeszcze bardziej na pobocze, lub chodnik i dopiero wtedy się zatrzymać.
Jesteśmy mile zaskoczeni, że w Bangladeszu nie ma takiego śmietnika jak w Indiach. Składa się pewnie na to m. in. słaba dostępność torebek foliowych we wszelakich sklepach. Najczęściej spotykanym materiałem do pakowania wszystkiego jest gazeta, wiecznie żywa, czarno – biała gazeta. Zapakują w nią ciasteczka, owoce i spodnie. Może to i lepiej, nie rozkłada się pięćset lat jak reklamówka, ginie więc szybciej z powierzchni ziemi.
W każdym przewodniku podana jest informacja że woda w Bangladeszu skażona jest arszenikiem, w wyniku czego corocznie wiele tysięcy ludzi umiera. Dużo wody, dużo arszeniku, dużo zgonów. Nie wiemy czy to jest aktualna informacja, dla nas ważne jest, aby na butelkach był napis „arsenic free”.
Udało nam się dziś zakupić wreszcie bilet na „rakietę”. Po godzinie 18 zajechaliśmy do pierwszego biura rakiety, obok dworca kolejowego, nad rzeką. Wydawanie i wypisywanie biletu trwało 40 minut. Pan z wielkim pietyzmem i namaszczeniem przekładał kalki, kaligrafował równo, walczył z wiatrakiem. W rezultacie bilet jest wypisany w następujący sposób: „Adrian S & Party” … miło, że zmienili mi imię. Pierwsza klasa kosztuje 2380tk za nas, a mamy zapewnione dwa noclegi.
Do godziny 23 posiedzieliśmy w hotelu a potem zabraliśmy manatki i ruszyliśmy na „Rakietę”. Statek był rozładowywany i załadowywany na dalszy rejs. Mamy pierwszą klasę, ze swoją kajutą, a w niej: dwa łóżka, zlew, dwa wiatraki i nie działający telewizor. Obsługa jest bardzo miła i ciągle chcą z nami rozmawiać. Nie wzięliśmy klasy dekowej, bo nie chcieliśmy być zamęczani przez współpasażerów. Nie mamy za bardzo na czym i w czym spać, więc uznaliśmy że bardziej komfortowe będzie zakupienie kajuty. To nie jest rejs Amazonką, gdzie można wszystko zakupić na miejscu: miski, hamaki. Tutaj trzeba spać na podłodze. Słyszeliśmy też, że nie chcą za bardzo sprzedawać biletów na dek obcokrajowcom.
Generalnie wszystko było super, do czasu ja na moim łóżku namierzyliśmy karalucha giganta, bez wąsów jakieś 4 (!)cm. długości. Drugi wielkolud chodził po stole. Słabo mi się trochę zrobiło, ale nie mamy za bardzo odwrotu ani wyboru, bo płyniemy na samolot do Dhaki. Panowie z obsługi nie widzieli większego problemu w pojawieniu się karaluchów. Lekko posprajowali nam pokój jakimś swoim środkiem. Oczywiście jak weszliśmy do pokoju, karaluchy były nadal za łóżkiem i miały się dobrze. Przeprowadziliśmy długie polowanie moim sandałem, gazowanie Offem, w rezultacie czego pięć „gadów” z braku biletów wylądowało za burtą. Jakoś usnęliśmy, ale ja nie miałam kolorowych snów. Cholera, nie lubię karaluchów i choć bardzo się staram nie brać do bani, to ciągle kosztuje mnie to sporo wysiłku. Statek jak rakieta, karaluchy jak torpedy, życie…