Po długim czekaniu, oczekiwaniu, wyczekiwaniu… wreszcie udało nam się zapakować do samolotu do Tajlandii. Obok mnie usiadła przesympatyczna dziewczyna z Polski! z Poznania! - Marta, z którą przegadałam pół nocy, w rezultacie czego teraz oczy mam na zapałki. Marta do zobaczenia gdzieś po drodze
Dolecieliśmy planowo i o 14.40 już śmigaliśmy po nowym (dla nas ) lotnisku w Bangkoku – zresztą podobno drugie co do wielkości po Hongkongu. Udało nam się pociągiem dojechać do centrum Bangkoku (2x 45 bht), a potem złapaliśmy taksę za 100bht. O wiele spokojniej przybywa się do kraju „dzikiego” za dnia… Dużo się zmieniło od naszej poprzedniej wizyty w tym kraju. Przeżywamy tu deja wu, śpimy koło Khao San. Jestem w szoku jak bardzo się tu pozmieniało, nowe sieciówki gastronomiczne: Mc Donalds, KFC, Subway… Piękna wielka globalizacja. Ja kocham Bangkok i strasznie się cieszę, że tu jestem, nie wytrzymałabym długo na Khao San, ale wiem, że wszystko jest tu możliwe i jestem wręcz zaszczycona, że w klapkach japonkach siedzę z Adrianem w jakiejś indyjskiej knajpie, właśnie tu w Bangkoku i pijemy urodzinowe piwko. Khao San jakby trochę spokojniejsza, bardziej cicha, choć ilość frików przypadających na 1 m jest ponadprzeciętna do sześcianu. Od małolatów do starych, we wszystkich kolorach skóry i zapewne ze wszystkimi możliwymi używkami świata we krwi…
Na zewnątrz jest ponad 30 stopni, godzinę mamy 19.24 (+6 godzin różnicy czasu), ciemno już od dwóch godzin, a my myślimy, co zrobimy jutro. 6 listopada lecimy do Birmy. Prawdopodobnie komórki nie działają wcale, a z netem jest słabo. Będziemy się starać, aby pisać na bieżąco.