Wygląda na to, że na dobre rozpoczęliśmy nasz urlop, pobudka 6.30, najwyższa pora aby przestawić się na wstawanie skoro świt. Długo zeszło nam zbieranie się do drogi, a to w kuchni zapomnieli o naszych omletach, a to trzeba było kasę wymienić, a to bilecik kupić… Główny terminal autobusowy jest zlokalizowany niedaleko lotniska więc droga taksówką zajmuje prawie godzinę, jesteśmy na „Dworcu PKS” o 9.30, ale w rezultacie z Rangoon nasz autobus rusza o 10.30.
Jechaliśmy autobusem bez klimy, ale z bardzo szeroko otwartymi oknami. Droga, pełna wzruszeń i adrenaliny. Pojazdy generalnie mają kierownicę po prawej stronie i poruszają się prawą stroną jezdni, co sprawia, że jazda wywołuje wiele emocji. Pomocnikiem kierowcy jest bileter i pan „wychylacz” który wychyla się z lewej strony autobusu i krzyczy, czy można wyprzedzać pojazd przed, czy też nie. Generalnie w krajach Azji, podróżuje się dość chaotycznie, tu jednak jeszcze dochodzi kwestia bezpieczeństwa i widoku na drogę. A wszystkiemu temu winny jest generał NE Win, który nakazał zmianę kierunku ruchu z lewej strony na prawą za sprawą astrologa, który zalecił mu przesunięcie kraju bardziej w prawo….Tak a dnia na dzień gosciu zdecydował o zmianie ruchu z lewostronnego na prawostronny…
Ludzie są bardzo życzliwi, mili i uczynni. Kupiliśmy bilet do Kinpun, aby zobaczyć Złotą Skałę. Pan bileter przydzielił nam miejsca w pierwszym rzędzie, abyśmy mieli więcej miejsca na nogi (pewnie chodziło bardziej o nogi Adriana), dzięki temu mieliśmy szeroką panoramę na drogę i to co się na niej dzieje. Szczerze mówiąc wolałabym podróżować z zasłoniętymi szybami, aby nie oglądać tego całego wariactwa na drodze. Końcówkę drogi pokonaliśmy na pace samochodu z trzema rzędami desek jako siedzisk, w towarzystwie m. in. Kury, roweru dwóch mnichów i kilku lokalsów. Takie „busiki” to tu reguła i też regułą jest to że ludzie na nich wiszą jak winogrona – czyli klasyczny nadkomplet. Postaramy się zrobić zdjęcie takiego auta…
W Kinpun przechwycił nas bardzo miły Pan i zaprowadził nas do swojego hoteliku (rzadkością jest aby właściciel łapał gości). Hotelik wart jest polecenia, bo jest lekko na uboczu miejscowości, Pann Myo Thu Inn. Płacimy 14$ za pokój z łazienką i ze śniadaniem. Standard niski i toporny, ale czysto i miła obsługa. Jest ciepła woda i wiatrak w pokoju, więc można by rzec, że mamy full wypas. Okazało się, że aby dziś zobaczyć Złotą Skałę musielibyśmy zwiedzać w tempie ekspresowym. Uznaliśmy więc , że na górę wejdziemy jutro rano. Nie pokrzyżuje to zbytnio naszych planów. A zabrakło nam godziny, aby się wyrobić, bo ostatnie zjeżdżające ciężarówki są o godzinie 18. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zrobiliśmy więc pranie.
Miejscowość jest mocno turystyczna, i chyba aż za mocno… W restauracjach nie ma cen, cenę dostaje się na twarz i jest ona uzależniona od koloru skóry. Zamówiliśmy dwa obiady po 1500 kiatów, ale nie zapytaliśmy się o cenę coli, na rachunku było 1000, czyli po 500, a to już lekka przegina. Adrian trochę się zdenerwował, okazaliśmy niezadowolenie z naciągactwa i poszliśmy. Chcieliśmy kupić wodę do picia i znowu podobna historia, ceny od 600! do 250 kiatów za butelkę wody. Aż takimi luzakami nie jesteśmy, aby aż tak przepłacać. Czyli powoli zaczyna się robić tak jak w innych krajach, nieelegancko… Zapewne ludzie są tu trochę zepsuci przez rzesze turystów i pielgrzymów, ale wkurza nas, jak mamy za coś płacić o wiele więcej niż lokalesi. Powiem tak, i tak jest dobrze, nie ma narzucania się, naciągactwa i żebractwa. Uznamy więc dzisiejszą próbę wyłudzenia za epizod.
Wieczorem siedzimy na werandzie naszego hotelu, wokół dziesiątki storczyków i innych pięknych kwiatów, nad głowami śpiewa jakiś egzotyczny ptaszek, pod nogami łasi się leniwy kotek, nie ma prądu, więc mamy egipskie ciemności (choć do Egiptu stąd daleko). Jest spokojnie i cicho. Nie będziemy przejmować się naciąganiem, ale nie damy sobie w kasę dmuchać. Asertywność 100? Popracujemy nad tym.