Noc z lekka masakryczna, gorąco jak cholera, prąd był i go nie był, a w związku z tym nie działał wiatrak, za oknem przez pół nocy nadawała cykada, w dźwięku przypominającym gwizd czajnika… ile można tak piłować?;) Od 4 rano, ktoś słuchał w kółko tych samych birmańskich przebojów na cały regulator, osoba ta chyba była właścicielem własnego agregatu i spać jej się nie chciało.
Śniadanie, do którego musimy się tu przyzwyczaić, czyli omlet, tost, dżem, kawa instant 3 w 1… Mało wyszukane smaki, ale wliczone w cenę, więc grzech nie skorzystać, no i sycące. Generalnie to jeść nam się nie chce, gorąco jak w piekle, pijemy tylko wodę i colę, i tak do wieczora. Cola i pepsi oryginalne kosztują około 1000 kiatów, my w ramach oszczędności zadowalamy się podróbkami „star colą” lub „plus colą” w cenie około 300- 400 kiatów. W smaku są bardzo zbliżone do napoju imperialistów, wg Adriana smak jest idealnie ten sam, poza cena jest dla nas też ważnym argumentem.
Po 7 rano polecieliśmy załadować się na ciężaróweczkę, wow! 7 rzędów wąskich ławek, na nich po 6 osób ciasno upchanych, razem koło 42 osób, za 1500 kiatów, ostro pod górę w dźwiękach wyjącego silnika w oparach spalin i lekkiego absurdu, mocno uśmiechnięci, kurczowo trzymając się byle czego i byle kogo dojechaliśmy do końcowego. Stamtąd jeszcze około 45 min marszu pod górę (pielgrzymki). Powiem tak, nie był to spacer koszmarny, ale pot zalewał oczy. Nasze sportowe zaangażowanie przed wyjazdem daje efekty. Dla chorych i starych, a może bardziej dla leniwych i bogatych, były „lektyki”, które wnosiło 4 tragarzy. Masakra…. Ok, może oni zarobią i to ich praca, ale widok tłustych białych wnoszonych pod górę był dla mnie po prostu trochę niesmaczny.
Na górze Kyaikto, do której wreszcie doszliśmy, znajduje się Złoty Głaz. Wg legendy głaz utrzymuje równowagę dzięki temu, że w wieńczącej go stupie o wysokości 7,3 m precyzyjnie umieszczono włos Buddy. Dla Buddystów to jedno z najświętszych miejsc w kraju. Miejsce jest na pewno urocze. Niesamowite jest to , że zaraz obok głazu ludzie robią sobie piknik i dobrze się bawią, a dwa kroki dalej ktoś inny modli się i medytuje…
Po prawie godzinie spędzonej na szczycie ruszyliśmy na dół, ale niestety aż 40 minut czekaliśmy aż zapełni się nasza ciężarówka i znowu na pace, na zbyt wąskich ławeczkach, zaczadzeni od spalin, oszołomieni od wiatru i słońca ze świdrującym rykiem silnika w uszach… dojechaliśmy na dół, do Kinpun. Dosłownie biegiem po plecaki, po drodze kupiliśmy bilet do Bago, biegiem z plecakami i cudem zdążyliśmy na 12.30 na autobus. Autobus klimatyzowany, ale nieklimatyzowany z powodu uszkodzonej klimy, z szeroko otwartymi oknami. Odsapnęliśmy trochę.
W Bago nie udało nam się złapać bezpośredniego autobusu do Kilaw, jedziemy do jakiejś miejscowości wcześniej (prawdopodobnie przesiadka o 5 rano!), szkoda nam było zostawać tu na kolejny dzień. Jakby było nam mało uznaliśmy, że pozwiedzamy Bago: zobaczyliśmy Największego leżącego Buddę, trochę mniejszego leżącego Buddę, choć równie zadowolonego jak jego poprzednik, zobaczyliśmy dużą stupę, ale nie udało nam się na nią wejść, bo już zmierzchało. Trochę sobie dziś pospacerowaliśmy z górki i pod górkę, będziemy chyba dobrze spać w nocnym autobusie na północ.