Dziś chodzimy trochę do tyłu, ze zmęczenia, długa droga za nami, choć chyba bardziej ciężka, niż długa… Wieczorem zameldowaliśmy się na autobus, ale okazało się, że Pani w agencji chyba sprzedała nam nie taki bilet jaki powinna, w rezultacie czego czekaliśmy ponad dwie godziny na autobus, który zatrzyma się w miejscowości, do której jechaliśmy… Niestety, czekając na autobus byliśmy świadkami wypadku drogowego. Wielka ciężarówka jechała szybko po drodze i uderzyła w wyprzedzanego motocyklistę. Stało się to tak szybko, że nawet nie widzieliśmy tego – po prostu nagle wielki huk, odwracamy się, a człowiek leży przy drodze i się nie rusza. Bardzo się tym zdenerwowaliśmy. Wielokrotnie śmialiśmy się, z tego, jak oni tu jeżdżą, ale taki widok jest przykry na maksa. Tak naprawdę to przecież jedna chwila, człowiek w nieodpowiednim momencie w danym miejscu, pech czy też przeznaczenie… Całe życie, dorobek , plany, marzenia – wszystko stracone w ciągu jednej chwili… Nie wiemy czy motocyklista przeżył, bo zaraz miejsce wypadku zostało otoczone przez gapiów, a poszkodowany zapakowany na tuk tuka i odwieziony. Długo nie mogłam dojść do siebie… Nagle cały ten wyjazd przestaje nas bawić, a w danym momencie wręcz przygnębia… Ja pierdzielę, te wypadki naprawdę się wydarzają i naprawdę trzeba uważać…
Wcześniej w kafejce internetowej spotkaliśmy bardzo sympatyczna parę z Polski, mieliśmy mało czasu więc musieliśmy szybko rozmawiać ;), wymieniliśmy się namiarami i dobrymi radami…
Około 22 podjechał nasz wyczekany autobus, na szczęście pracownicy agencji czekali z nami aż wsiądziemy do autobusu. Oczywiście różnił się nieco od tego pokazanego wcześniej na zdjęciu w agencji, ale to szczegół. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie szron wewnątrz autobusu. Ja nie rozumiem, dlaczego z pojazdu do przewożenia ludzi robią chłodnię… Pingwiny tu można przewozić! Wszyscy zamotani w jakieś koce (które na szczęście były na wyposażeniu) pasjonowali się tkliwym filmem w telewizji. My też się zamotaliśmy, staraliśmy się usnąć, ale po drodze był jeszcze postój na posiłek, a co jakiś czas postój w celu opłacenia jakiś opłat… Meiltila miała być o 5, a dojechaliśmy na 3.30! Pierwszy raz mieliśmy taką sytuacje, że nikt się nami nie zainteresował, Adrian się przebudził i zobaczył jezioro, a wiedzieliśmy, że ta miejscowość leży nad wodą. Zerwaliśmy się, jak się okazało nie tylko my byliśmy zaskoczeni szybkim dojazdem, wraz z nami zerwała się jedna trzecia autobusu. Okazało się też, że nie można znaleźć naszych plecaków. Na końcu autobusu spał na nich kierowca - zmiennik, więc nie muszę chyba mówić jaką minę miał Adrian jak to zobaczył…;)
A więc, 3.30, ciemno jak cholera, a my wysiadamy w obcym nam miasteczku… to lubimy najbardziej, oczy na pewno mamy duże, ale trzymamy fason i udajemy, że w ogóle nas to nie wzrusza, tak jakbyśmy codziennie tak sobie podróżowali. Oczywiście wokół nas pojawiło się kilku chętnych pomocników, przyjaciół, którzy chętnie odpowiedzą na każde nurtujące nas pytanie, byle nie po angielsku… Zasiedliśmy w przydrożnym barze ( nie wiem, czy ci ludzie już nie spali, czy jeszcze?), zamówiliśmy po kawie 3 w 1 (innej nie ma!) i kiwaliśmy się na stołeczkach do 5.30 wzbudzając pewne zaciekawienie kolejnych gości. Za bardzo nikt, nic nie mówił po angielsku, mieliśmy lekki problem, aby dowiedzieć się o której i skąd rusza bus do Kalaw… W knajpie kupa gości, obsługi, produkcja chlebków, samos i innych bułeczek na całego i my, jakoś tak bez apetytu zawieszeni miedzy snem a jawą.
Wreszcie pojawił się bus, spinka z panem od biletów (chciał 8000 kiatów za osobę, utargowaliśmy do 4000 kiatów jak miejscowi). Ruszyliśmy chwilę po 6, oczywiście nikt nie potrafił nam powiedzieć na którą zajedziemy, więc jedziemy. Zapewne trudno jest to określić, bo jak się okazało po drodze, pan kierowca robił postoje w każdej kolejnej miejscowości w nadziei na zapełnienie busika…
Dojechaliśmy do Kalaw o 10.30, na szczęście bo tak bardzo bolał mnie już tyłek, ze myślałam , że wstanę… Ostatnia część drogi to serpentyny po górach i wertepy pierwszej klasy. Jest uroczo Kalaw to takie trochę górskie miasteczko, bardzo nam się podoba bo jest sennie i prowincjonalnie, bez smogu i tłoku. Góry nie są wysokie, ale jest dużo chłodniej niż na południu.
Śpimy u polecanego przez Polaków Sikha w hotelu Golden Lilly, płacimy 12 nowiuśkich i wciąż nie pomiętych $ za pokój z łazienką, (6$ za pokój bez łazienki) dom jest drewniany i bardzo klimatyczny. Zakupiliśmy na jutro trekking przez góry,do jeziora Inle. Przez co najmniej trzy dni na pewno nie będziemy mieć Internetu, więc prosimy się nie denerwować.