Pobuda w środku nocy – o 4.30 rano, masakra. Ciemno wszędzie, na szczęście na razie nie pada. Chłopak z naszego hotelu nie mógł dobudzić naszego taksówkarza, który spał na pace pick-upa pod hotelem. Wreszcie wstał, otrzepał się, wsiadł do taxi i zawiózł nas do agencji autobusowej. Jak zwykle nic nie dzieje się na czas, mieliśmy odjechać o 5.00, ruszyliśmy pół godziny później, na pace ciężarówki. Przed 6 byliśmy jednak na dworcu, skąd ruszał nasz autobus do Hsipaw.
Ulice przed świtem pełne są ludzi, którzy gotują, sprzątają, myją samochody… Dla nas największą atrakcją są mnisi, którzy rano maszerują jak w procesji, z pojemnikami na jedzenie. Dostają od wiernych ryż, owoce, pieniądze. Najbardziej rozczula mnie widok idących mnichów - dzieci, zawsze na boso, czasem w deszczu…
Na dworcu autobusowym doznaliśmy lekkiego szoku, jak zobaczyliśmy nasz chiński, terenowy, baaardzo stary autobus. W Polsce, takie auto nie dostało by nawet pozwolenia by stać na złomowisku, a co dopiero aby jeździć po drogach. Autobus był do połowy zapakowany paczkami, pakunkami, tobołami, gratami, beczkami…. brakowało tylko kur, czy innego inwentarza. Druga połowa była przeznaczona dla pasażerów. Można powiedzieć: część cargo i część personell. Wszystko jak zwykle cudem trzymało się kupy (jak oni tu potrafią upakować towar!), a kierowca miał dziury pod nogami, poza tym drzwi się nie zamykały, więc całą drogę jechaliśmy na otwartych… dużo by pisać… Zbyt mały odstęp między siedzeniami nie pozwolił Adrianowi na zajęcie przydzielonego miejsca. Poprosiliśmy, a raczej wymusiliśmy, zmianę miejscówek siadając z przodu autobusu, na bardzo wąskich siedziskach. Ja nie dosięgałam nogami do dziurawej podłogi, Adrian przy każdym hamowaniu lądował na przedniej szybie… Normalnie wolna amerykanka. O dziwo po godzinie lekko się zaadaptowaliśmy do wnętrza, nie na tyle jednak, aby udało się pospać, czy poczytać. Trzęsło nami i rzucało bardzoo. Przez sześć i pół godziny jechaliśmy w przeciągu i chłodzie, na trasie z Mandalaj do Hsipaw. Pół drogi to serpentyny, góry i piękna przełęcz. Po drodze mijaliśmy dziesiątki wielkich ciężarówek z towarem Chin. Zresztą Chińczyków tu jest cała masa. Ciągną jakiś rurociąg, budują drogi, handlują wszystkim co się da. Na ulicach i w sklepach często spotyka się napisy w „chińskich krzaczkach”.
Tak oto uciekliśmy z miasta do małego prowincjonalnego miasteczka gdzieś w górach, dość blisko granicy z Chinami. Jest uroczo, cicho i spokojnie. Ludzie jak zwykle przemili, nie ma tłoku ani pośpiechu. Śpimy w hotelu Mr Charles, dwójka bez łazienki kosztuje 14$. Zmęczeni, ale zadowoleni zakotwiczyliśmy tu na dwie noce. Jest ślicznie.