Wizzair nas nie oszukał: wystartowaliśmy po 6-tej, obyło się bez dodatkowych opłat, siedzenia w samolocie się nie rozkładały, miejsca na nogi było mało i dolecieliśmy szczęśliwie po dwóch i pół godzinie do Kutaisi. Duże plecaki spieliśmy razem i zapakowaliśmy do wora, dzięki temu płaciliśmy za jeden bagaż, a nie za dwa. Waga jest do 32 kg, więc jesteśmy 210zł do przodu… Na marginesie dodam, że rano najlepiej dobudziła Adriana wizyta w wolnocłówce – bo okazało się, że ceny są tu wyższe niż w normalnym sklepie poza lotniskiem – oto Polska właśnie.
W Gruzji jesteśmy o dwie godziny starsi, bo o tyle różni się tu czas od naszego w Polsce.. Po odprawie i odebraniu bagaży na nowiutkim terminalu, przepychając się przez tłum taksówkarzy poszliśmy po prostu na główną drogę, aby złapać busika do miasta. Był to nasz najtańszy w historii przejazd z lotniska do centrum za całe 2 euro. Podróż odbyła się w lekkim nadkomplecie w zdezolowanym busiku zwanym tu „marszrutką”.
Wczoraj zarezerwowaliśmy sobie z głupia frant pokój w hostelu Ell, ul. Gaponowa 38. Płacimy 30 lari za nas, czyli około 60 zł. Jak podjechaliśmy taxi pod dom to trochę nam się kolana ugięły, bo dom to trochę taka rudera i na pewno nie jest to hostel (choć rezerwację robiliśmy poprzez buking.kom). Weszliśmy aby zrobić mały rekonesans i okazało się że pokój jednak jest przyzwoity, skromny ale czysty ze wspólną łazienką. Mamy też kaloryfer i internet. Atutem tego miejsca jest również to, że znajduje się blisko drogi wyjazdowej do Mocamety i Gelati, jak i również blisko głównego placu w centrum.
Gospodarze poczęstowali nas herbatą, w miarę możliwości porozmawialiśmy po rosyjsku o pogodzie i naszych dalszych planach. Przemili właściciele i właściwy wybór noclegu. Po lekkim wypakowaniu ruszyliśmy przed siebie, aby zwiedzić okolice.
Marszrutką pojechaliśmy do Gelati. Wysiedliśmy na skrzyżowaniu dróg do Monastyru, kawałek przeszliśmy, a resztę drogi przejechaliśmy autostopem. Poznaliśmy przemiłych starszych ludzi, którzy kiedyś mieszkali w Suchumi ale z powodu wojny musieli się z niej wyprowadzić (o Abchazji napiszę innym razem). Podwieźli nas do Monastyru, opowiadali o wojnie i swoich zawiłych losach. Klasztor Gelati leży na wzgórzu, składa się z kilku budynków. W samej cerkwi zachowały się stare freski. Nasi znajomi z auta dali nam do zapalenia świeczki, mieliśmy pomyśleć sobie jakieś życzenie… to taki miły gest. W klasztorze załapaliśmy się też na ślub, bardzo ciekawa ceremonia…
Starsi Państwo podwieźli nas w okolice kolejnego Monastyru - Mocaneta. Niestety tutaj już na pieszo musieliśmy do niego dojść, pod górę i w dół. Nie złapaliśmy stopa. Załapaliśmy się na kolejne śluby… Adrian zrobił mi zdjęcie z Panami przebranymi w ludowe stroje, którzy śpiewali i wprowadzali młode pary do klasztoru. Sama okolica jest urocza, klasztor leży na wzgórzu otoczony z trzech stron rzeką. Kolejna legenda opowiada o tym kto i kiedy go zbudował, w jak dramatycznych okolicznościach, ale wybaczcie, nie będę już tego opisywać.
Choć jesteśmy tu dopiero pierwszy dzień to muszę przyznać, że wiele dobrego nas już spotkało. Starsi Państwo podwieźli nas do klasztoru, pani zrywająca owoce granatu poczęstowała nas nimi (kwas niemiłosierny, wykręca mnie nadal na myśl o tym), podczas robienia zdjęć na moście podeszli do nas młodzi ludzie, nalali nam kieliszek wina i powiedzieli: gaumardżos! ( tzn zwycięstwo, choć tutaj raczej ma znaczenie „na zdrowie”). I było jeszcze wiele innych przemiłych uśmiechów i gestów ze strony Gruzinów… Co chwilę ktoś jest ciekawy skąd jesteśmy, dokąd jedziemy. Co ciekawe mimo niechęci do Rosjan to Gruzini rozmawiają z nami po rosyjsku, bo angielski znają niektórzy młodzi ludzie.
Pierwsze wrażenie jest bardzo dobre. Ludzie naprawdę są bardzo życzliwi. Rzeczywistość natomiast jest dość szara, pokomunistyczna, wokół znajduje się dużo rozpadających się budynków, nieremontowane drogi, mało ciekawe sklepy. Adrian powiedział że widoki są jak u nas w starych ruskich bazach. Co prawda widać że coś się dzieje, ale tempo zmian jest wolne. Pogoda jak na razie nas nie rozpieszcza. Zmienia się co chwilę: pada deszcz, a potem świeci słonce, temperatura około 15 stopni.
Zjedliśmy dzisiaj chinkali, czyli pierogi o charakterystycznym kształcie z mięsem i rosołem w środku. Dobre, pikantne i śmieszne… bo trzeba je umiejętnie nadgryźć, wypić rosołek, a potem zjeść resztę. W knajpce za 12 pierogów z mięsem (świeżo przyrządzonych), dwie cole i dwie kawy zapłaciliśmy 13 Lari czyli jakieś 25 zł
Jesteśmy zmęczeni. Wreszcie w pokoju możemy odpocząć, plan na dzisiaj został zrealizowany. Niedługo trzeba iść spać.