Wczorajszy wieczór minął nam na suszeniu…. A było co suszyć
Rano znowu pada, tzn. leje… Podjęliśmy decyzję, że jedziemy do Tbilisi, bo te ulewy kosztują nas za dużo zdrowia psychicznego i fizycznego. Taksówką z zaprzyjaźnionej już agencji „Pszczółka” dotarliśmy do dworca autobusowego. Niestety, odjechała nam z przed nosa marszrutka do Gali. Zobaczyliśmy że inni czekający coś kombinują i dogadaliśmy się, że dołożymy się z nimi do wynajęcia samochodu, aby dojechać do granicy. Stanęło na 300 rublach za osobę (marszrutka 200-250), trochę drogo, ale w tym deszczu… W pozycjach rybackich tj. ściśnięci jak sardynki, w 8 osób w samochodzie 6-osobowym opuściliśmy piękne Suchumi. Tyłki bolały, nogi bolały, ale na głowę nie padało . Na granicy poczekaliśmy w dość długiej kolejce, odpowiedzieliśmy na kilka głupich pytań, tym razem po angielsku. Jeszcze na dodatek zabrali nam wizy (ku rozpaczy i mimo protestów Adriana), a potem w deszczu przeszliśmy przez most do Gruzji…
Abchazja wcale nie jest taka tania jak by się wydawało. Bardzo drogi jest transport. Ale była to na pewno ciekawa lekcja historii.
W Rukhi złapaliśmy busa do Tbilisi. Po godzinnym oczekiwaniu na komplet wreszcie ruszyliśmy. Po sześciu godzinach dojechaliśmy do Tbilisi. Z dworca pojechaliśmy metrem do centrum. W metrze największe wrażenie zrobiły na nas dwie rzeczy: głębokość i to jak szybko zapiep....ły ruchome schody. Wysiedliśmy na placu wolności - tam gdzie odbywają się wszystkie wiece. Znaleźliśmy nocleg na starym mieście, drogo bo 25 lari za osobę, ale warto, bo w bardzo ładnym miejscu, a poza tym wiecie.. stolica. W sumie to może nie tak drogo, bo wszędzie mamy rzut beretem, a i mieszkanie mamy dla siebie, a po ilości łóżek (piętrowych) w sezonie wchodzi tu 10 osób. Dodatkowo kaloryfery grzeją jak cholera więc czas na pranie. Właścicielka namawia nas żebyśmy zostali bo jutro wielkie święto w Tbilisi i to tuż za drzwiami (winobranie czy cuś).
Stare miasto w Tbilisi bardzo nam się podoba. Nie mamy siły już na długie spacery. Jemy coś na mieście i wracamy.