W nocy lało…, a nad ranem już sypało. Wszystko wokół nas białe, pada śnieg, dużo śniegu. Cisza tylko wokół nas. Trochę nie wiemy, czy śmiać się, czy płakać. Uznaliśmy, że pomimo lekkiej zadymki i leżącego śniegu spróbujemy dotrzeć do Monastyru Tatew.
Poszliśmy na skrzyżowanie z myślą, że złapiemy autostop, w rezultacie zatrzymała się taksówka. Za 2500 dram Pan taksówkarz zawiezie nas pod wyciąg. Powiedział ciekawe słowa: ”zima priszła bystro, eta pierwyj snieg”. Bo normalnie to tu śnieg jest na początku stycznia. A uwierzcie, naprawdę jest dużo śniegu - na szczęście po drodze widzieliśmy pługo-piaskarkę, więc drogowców zima nie zaskoczyła. Natomiast turystów zaskoczyła na pewno. Pan kierowca był przemiły, dużo mówił nam o swojej wierze, o Bogu i puszczał nam kościelne pieśni. Był to pozytywnie zakręcony człowiek. Bardzo sprawnie poszedł nam przejazd pod wyciąg. W rezultacie czego byliśmy 45 minut przed pierwszym kursem do Monastyru. (Wyciąg działa od godziny 10 rano, nieczynny jest w poniedziałki, bilet w dwie strony kosztuje 4000 dram za osobę, 3000 w jedną).
Byliśmy trochę rozczarowani pogodą, bo mgła zakrywała szczelnie wszystko wokół. Śmialiśmy się, że mamy widok na bójkę w młynie albo zadymkę w śniegu, bo wokół tylko biało i biało. Był pewien dłuższy moment, że widzieliśmy odkrytą przestrzeń pod nami i mieliśmy z tego sporą radochę, bo to było akurat w najbardziej spektakularnym miejscu, gdzie kolejka wisi 320m nad ziemią. A poza tym wokół nas widzieliśmy wielkie nic.
Monastyr Tatew to średniowieczny klasztor położony w bardzo urokliwym miejscu (tak piszą, bo my niewiele wiedzieliśmy). Trzy lata temu wybudowano górską kolejkę linową którą można dostać się do klasztoru. Wcześniej dojazd był tylko samochodem. Na terenie klasztoru znajduje się wciąż kilka kościółków, bardzo surowych w swoim wyglądzie. Przewodnik mówi, że roztaczają się wokół piękne widoki… no dziś były to widoki na mleko... Należy dodać, że kolejka jest najdłuższą jednosekcyjną kolejką linową na świecie (5750m) i z tego powodu została wpisana do Księgi Guinnessa. Nosi dumną nazwę „Skrzydła Tatevu”, mimo że ma tylko dwa wagoniki na max. 25 osób (nas było pięcioro, a z powrotem tylko my plus Pani z obsługi), a przejazd trwa ok. 12min. Pomimo wcześniejszego niezadowolenia z pogody, suma summarum jesteśmy zadowoleni z wyjazdu do Tatev.
W drogę powrotną znowu złapaliśmy taxi, tym razem za 3000 dram. Ot i tak wyszła nam dobra średnia, bo stawka za taxi z Goris to wg naszych Gospodarzy 10000 dram. Odebraliśmy nasze plecaki z hostelu, zjedliśmy drugie śniadanie i pojechaliśmy na drogę w kierunku Stepanakertu. Niestety z Goris odchodzi tylko jedna marszrutka w tamtą stronę i to rano. Mieliśmy nadzieję, że złapiemy stopa. Po około 30 minutach machania (którego za dużo nie było, bo samochody jadą rzadko), zatrzymał się kolejny przemiły Pan i to całkiem nową toyotą Hillux. Pierwszy raz mamy taki komfort jazdy - ciepło i wygodnie. Pan całą drogę karmił nas gruszkami. Przy czym pędził jak szalony, ścinał zakręty, wchodził w zakręty z piskiem opon… Jazda była dynamiczna z dużą domieszką adrenaliny. Biorąc jeszcze pod uwagę dzisiejsze warunki atmosferyczne, to momentami było aż za bardzo rozrywkowo. Ale co autostopowicz może zrobić? Nic.
Granicę przekroczyliśmy bez problemu. Dostaliśmy karteczkę z adresem ministerstwa do którego mamy się zgłosić aby otrzymać wizę. Granica to zwykła formalność, nie ma wojska ani zasiek. Kontrolowali nas pogranicznicy z Karabachu.
Pan był tak miły, że pokazał nam Szuszi (a mieliśmy się jeszcze dziś tam wybrać), obwiózł po Stepankercie i podwiózł nas pod Ministerstwo abyśmy mogli wyrobić sobie wizę. Wizę wyrabia się w 15 minut. Należy wypełnić formularz, odpowiedzieć na parę pytań, m.in. gdzie chcemy podróżować. Dostaliśmy karteczkę z pozwoleniem na poruszanie się po kraju. Mamy ją oddać na granicy, jak będziemy wyjeżdżać.
Jesteśmy w Górskim Karabachu (Stepanakert to stolica), to kolejne quazi państwo do którego zajechaliśmy. Na terytorium Azerbejdżanu znajduje się państewko z wyznaczonymi, przez zawieszenie broni w 1994r, granicami. Pieczę nad tym terenem nieoficjalnie sprawuje Armenia (choć nie uznaje go). Górski Karabach określa się mianem autonomicznego państwa, ale walutę mają armeńską, język też. Flaga też jest bardzo podobna do flagi armeńskiej. Mają jednak swojego prezydenta i rząd. Jest tu dużo podobieństw do sytuacji w Abchazji. W głowie mamy wiele pytań na temat tego kraju, polityki i przyszłości. Może uda nam się czegoś więcej dowiedzieć od ludzi, a jak będzie internet to uzupełnić o wiedzę wujka Guugla. Górski Karabach rozwija się szybko, minęło 20 lat od wojny i ludzie cieszą się, że mają własne państwo.
Zatrzymaliśmy się w hostelu „U Edwarda” ul. Nalbandian 23 (naprzeciwko YMCA, zresztą pod 21a też podobno coś jest). Pokoje wynajmuje tu starsze małżeństwo. Bardzo mili i uczynni ludzie. Od samego przyjazdu ciągle jesteśmy czymś częstowani od herbaty, przez pikle, owoce, aż po bimberek… Płacimy 4000 dram za osobę za skromny pokój, z kategorii „rześki”, ale dostaliśmy na wyposażenie kaloryfer typu słoneczko, więc jest szansa że kategoria ulegnie zmianie. Ja już czuję, że jest koło 18 stopni, bo jak piszę bloga to nie grabieją mi ręce. Jest tu bardzo czysto i skromnie. Ważnym atutem tego noclegu jest dobre położenie: blisko centrum i dworca, co przy podróżowaniu z plecakiem ma znaczenie.
Stepanakert przypomina nam trochę górski kurort. Ulice w centrum są zadbane i czyste, wokół roztacza się widok na pobliskie góry. Jednak tak naprawdę to nie ma tu nic ciekawego do zwiedzania. Parę pomników, plac defilad, rządowe budynki, muzea… Można skorzystać z darmowego wifi w parku koło pomnika lub w okolicach Hotelu Europa (co też uczyniliśmy aby nawiązać kontakt z ojczyzną).
Dzisiaj jesteśmy naprawdę mocno zmęczeni. Zima dała nam popalić pod monastyrem. Zrobiliśmy 100% planu i cieszymy się że wszystko się udało. Teraz grzejemy się przy kaloryferze.