Dziś mieliśmy plan, aby trochę się wyspać i nie zrywać o siódmej rano, no i oczywiście aby trochę pozwiedzać. Pierwsze założenie się udało bo wstaliśmy po ósmej, drugie zresztą też.
Dziś świeci słońce i jest przepiękne błękitne niebo. Widoczność – super. Nasz Gospodarz Edward zaproponował, że może nam za 8000 załatwić kolegę, który obwiezie nas po trasie Gandżasar, Tigranakert i Askeran. Nawet dobra cena. Jednak jak przyjechał, to okazało się, że może pojechać do Gandżasar i z powrotem za 10000 dram. O Agdam nie chciał nawet słyszeć i powiedział że tam nie ma wjazdu. Podziękowaliśmy, i poszliśmy w kierunku dworca. Tak dla pewności sprawdziliśmy, że marszrutki do Gandżasar odjeżdżają o 9 i 16-tej. A dla nas priorytetem było pojechać do Agdamu. Pojechaliśmy więc marszrutką do Askeranu. Atrakcją jest tam stara twierdza i kościół które to atrakcję obejrzeliśmy z busa. My natomiast powzięliśmy plan, aby stamtąd wziąć taxi do odległego o jakieś 10km Agdam. Do miasta którego już nie ma. Przed wojną żyło tam około 10 – 15 tysięcy ludzi i byli to głównie Azerowie. Miasto bardzo ucierpiało w czasie wojny. Azerowie musieli opuścić te tereny, a mieszkańcy Karabachu nie chcieli i nie chcą tam zamieszkać. Jest więc to trochę ziemia przeklęta. Poza tym polityka władz jest taka, że nie chcą inwestować pieniędzy w Agdaman. Z roku na rok miasto popada w coraz większą ruinę, wszystko co można było sprzedać i wykorzystać jest stamtąd zabrane. Zostały tylko ruiny, zgliszcza i leje po pociskach. Po sam horyzont widać tylko zgliszcza. Roślinność powoli przejmuje władzę nad miastem, wszystko zarasta. Zaciera się granica pomiędzy domami, podwórkami a ulicami. Jedyny ocalały budynek to meczet z dwoma minaretami. Niesamowity widok, zwłaszcza że za Askeranem kończą się góry, zaczyna wielka równina i wszystko widać jak na dłoni. Poznaliśmy bardzo miłego kierowcę taxi, który zawiózł nas tam nieco okrężną drogą (posterunki) i obwiózł nas po ruinach miasta. Byliśmy też w meczecie i weszliśmy na minaret, aby zrobić zdjęcia. Widok jest szokujący. Wygląda tu trochę jak w Hiroszimie w 1945 roku – jeden ocalały budynek i ruiny całkiem dużego miasta. Nie dowiemy się prawdy, bo każda strona ma swoją… Nie zmienia to faktu, że jest to wielki dramat ludzi, którzy tam mieszkali, którzy uczestniczyli w wojnie i tych którzy wojnę pamiętają.
Kierowca uparł się, abyśmy zrobili sobie zdjęcia przy drzewie na którym rosną granaty, i żebyśmy pokazali naszym kolegom w Polsce, że granaty nie rosną w sklepie;). W tym celu pojechaliśmy do jego znajomego w wymarłym mieście, który hoduje świnie. Poszliśmy pod drzewo z granatami i robiliśmy fotki. Potem jeszcze dostaliśmy kilka granatów. Na zdrowie. Z innych ciekawostek to widzieliśmy rosnące dzikie ogórki. Istne wariactwo. Obecnie to wymarłe miasto zamieszkuje około 100 osób, które zajmują się głównie hodowaniem świń, wypasem krów, uprawą ziemi i zbieraniem granatów (bo teraz sezon) i złomu. Mieszkają w jakiś ruderach, bez prądu i wody. Nie znamy motywów które kierowały nimi aby tam żyć. Chcę nadmienić, że w powyższym akapicie mowa była o granatach jako owocach ;)
Na pewno wyjazd do Andamu to wstrząsające przeżycie. Nie polecamy jechać tam samemu, choćby z tego względu, że łatwo się pogubić. Dobrym rozwiązaniem jest, aby wziąć taxi. Ocalały meczet to bardzo dobre miejsce do zrobienia zdjęć. Wojsko jakby coraz mniej jest wyczulone na pojawianie się turystów w mieście, a może to doświadczenie taksówkarza zrobiło swoje? Jeszcze parę lat temu potrafili kasować zdjęcia w aparacie i zatrzymać do wyjaśnienia. Myślę, że niedługo to miasto zostanie zupełnie zrównane z ziemią. I nic nowego nigdy nie powstanie na tym miejscu. To ziemia przeklęta. W drodze powrotnej była wizyta przy pomniku – czołgu, gdzie miejscowa TV kręciła jakiś program, a nasz kierowca, wyraźnie wzruszony rozpoznał tam„swojego” generała. Kiedy szukaliśmy na początku taxi to kierowca powiedział, że mimo że licznik wskaże 5000, to on nas zawiezie za 4000, jednak po powrocie byliśmy tak zadowoleni z usługi, że daliśmy mu 5000.
Z Askeranu pojechaliśmy w stronę stolicy i wysiedliśmy na skrzyżowaniu w kierunku Gandżasar. Nakarmiliśmy głodnego pieska i udało się nam złapać autostop. Do samego miasteczka zawiózł nas szalony kierowca osobowej łady… Pędził jak szalony, otwarte miał okna, myśleliśmy, że nas wywieje na kolejnym zakręcie. Najlepsze jest to, że jak się zatrzymał, to do samochodu wsiedli jeszcze inni ludzie, którzy łapali stopa, więc część drogi jechaliśmy mocno ściśnięci, na dodatek z 10 kg cukru na naszym siedzeniu. Bezcenne.
W Gandżasar przeszliśmy się po miasteczku. Widzieliśmy hotel wybudowany przez lokalnego milionera, który ma sentyment do Titanica… więc wybudował hotel w kształcie statku… Widzieliśmy ogrodzenie, zrobione z tablic rejestracyjnych, mocno obstawiamy że były azerskie… Nie doszliśmy do Mosnastyru ponieważ ostatnia marszrutka do Stepanakertu odchodziła o 15-tej. Uznaliśmy, że dość atrakcji i że im później, tym trudniej będzie złapać stopa do stolicy. W drodze powrotnej, tuż przed centrum wysiedliśmy przed wzgórzem, nad którym góruje charakterystyczny pomnik babuszki i dzieduszki – jednego z symboli Karabachu.
Po szczęśliwym powrocie poszliśmy pokuszać do knajpy w której byliśmy wczoraj i w której nas wesoło powitano. Wieczorem znowu łapaliśmy internet na mieście. Po powrocie na kwaterę, wypiliśmy na pożegnanie po kielichu (zwyczajowe „100 gram”) bimberku z moreli razem z Panem Edwardem. Był to jeden z lepszych bimberków jakie piliśmy do tej pory. Porozmawialiśmy z gospodarzami, pooglądaliśmy z nimi rosyjski kanał na TV… zostaliśmy poczęstowani… granatami i winogronami, po czym padliśmy na twarz. Jutro powoli wracamy, jedziemy na północ.