Jakie to przyjemne uczucie, gdy nie trzeba nigdzie jechać z tobołami, wie tylko ten, kto codziennie podróżuje z plecakiem. Dzisiejszy dzień spędzimy w okolicy winnic. Postanowiliśmy więc pojechać do Kvareli.
Po zjedzeniu przepysznego chaczapuri i wypiciu tradycyjnej kawy, ruszyliśmy. Droga przebiegła kilkuetapowo. Złapaliśmy najpierw stopa do Tsori. Pan wytłumaczył nam jak jechać dalej i podwiózł pod pseudodworzec. Zapakowaliśmy się do marszrutki i dość szybko osiągnęliśmy komplet pasażerów. Stan techniczny auta i… kierowcy pozostawiał dużo do życzenia. Kierowca ledwo doszedł do busa, bus odpalił już (!) za piątym razem. Nie ważne w jakim stanie jest kierowca i samochód, ważne że pasy muszą być zapięte. Nie ważne że pomimo zmroku czy mgły nie jeździ się na światłach, ważne że pas przechodzi przez ramię kierowcy. Oczywiście używanie pasów jest też na niby, bo chodzi o to aby policja coś tam widziała, a że pas jest w kawałku, albo że nie jest zapięty to już nie istotne…
Turlaliśmy się tym ledwo-busem przez godzinę, a przejechaliśmy niecałe 30 km. O matko. Kierowca ledwo chodzi i ledwo jeździ. Cud że jeździ i on i auto. Wysiedliśmy 17 km przed Kvareli. Zaczepiła nas Rosjanka pochodząca z Gruzji, która wsiadała do taxi, w tym samym kierunku. Generalnie, nasza współtowarzyszka była lekko postrzeloną osobą, pochodząca z Gruzji a mieszkającą w Rosji… Gadała i gadała.. nie mogliśmy za nią nadążyć. Ale była tak miła, że podwiozła nas pod samą bramę winiarni i kazała zwiedzać i zwiedzać. I tyle ją widzieliśmy.
Winiarnia w Kvareli położona jest w bardzo ładnym miejscu. Wokół znajdują się tylko pola na których uprawia się winorośle. Wstęp do winiarni to 3 lari za zwiedzanie lub 10 za zwiedzanie z degustacją. Szczerze mówiąc mamy lekki niedosyt, bo zwiedzanie było bardzo krótkie: raptem kawałek jednego korytarza gdzie pokazano nam jak leżakuje wino w butelkach, zobaczyliśmy kilka beczek i kadź. Trochę przewodniczka opowiedziała o produkcji wina, kiedy powstał tunel itp. Potem była szybka degustacja dwóch rodzajów wina i tyle. Byliśmy już kiedyś w winiarni w Porto i było trochę więcej do pooglądania. A wystarczyłoby powiesić kilka zdjęć, pokazać kilka urządzeń do produkcji, destylacji, jakieś suszki winorośli, a tak… trochę to po łebkach… Jak na drugi co do wielkości na świecie tunel do przechowywania wina (2km) to trochę słabo – a potencjał naprawdę jest. Najbardziej to nas zapraszali do odwiedzenia restauracji znajdującej się nad tunelem, na zboczu góry.
Za winiarnia złapaliśmy znowu stopa. Generalnie z jeżdżeniem za darmo nie ma większego problemu. Ludzie zatrzymują się i chcą pogadać. Przejechaliśmy ponad połowę drogi. Przesiedliśmy się do kolejnego auta. Tym razem była to ledwo żywa lada. O matko. Drzwi otwierały się na zakręcie, luzy na kierownicy że hoho, brak obicia drzwi, zegary wariowały i ten specyficzny zapach starej fury. Zapach paliwa, oleju i zatęchłej tapicerki. Kurde, to trochę znajomy zapach z dzieciństwa. Zapach starej fury… Może powinni zacząć produkcję drzewka zapachowego „old car”?
Kierowca był tak miły, że postanowił nadrobić 10 km i zawiózł nas do Signagi. Aż niezręcznie nam się zrobiło, aby to auto ciągnąć pod taką górę. W rezultacie daliśmy mu 5 lari jako podziękowanie za to że nas zawiózł do samego miasteczka.
Dzień zleciał nie wiadomo kiedy. Zaszliśmy do knajpy Golden Lyon. Dostaliśmy do obiadu po kieliszku czaczy, zjedliśmy małe co nieco. Dziś nie bardzo trafiliśmy z daniami, bo było mało mięsa, a i cena była nieadekwatna do tego co na talerzu. Okazuje się, że nawet jak zamawiamy znane nam dania w jakimś innym miejscu, to wyglądają i smakują inaczej.
Mieliśmy dziś kolejny dzień naprawdę ładnej pogody. Słońce, błękitne niebo, temperatura ponad 20 stopni. Żyć nie umierać. I jeszcze wszystko robimy na luzie, spieszyć się nie trzeba. Oczywiste było, że skoro jesteśmy w regionie która jest stolicą win, to pojedziemy do winiarni. Trochę znudziło nam się już oglądanie monastyrów. Piękne są, stare są, w ciekawych miejscach są, ale my chcieliśmy zobaczyć coś innego.