Po śniadaniu spotkaliśmy się na parkingu z Kamilem, który zaproponował że jego gospodarz chętnie zawiezie nas gdzie chcemy, oczywiście za odpowiednią opłatą. Wspólnie więc wynajęliśmy auto, aby pojechać do wioski Juta (Dżuta). Generalnie to strasznie słabo jest tutaj z przepływem informacji odnośnie szlaków w górach. Nie ma map, mapek, nikt nie potrafi powiedzieć nic konkretnego. Wszyscy chodzą na Kazbek i pod Kazbek, a o reszcie za bardzo się nie mówi.
Wynajęcie auta kosztowało 60 lari. Cena oprócz transportu obejmowała również trzygodzinne oczekiwanie na nas. Jechaliśmy godzinę, chociaż odległość do wioski wynosi tylko 25km. Droga przez dolinę Sno znowu była bardzo malownicza, tak naprawdę w którą stronę się nie spojrzy, to widać piękne góry, wysokie szczyty, cztero-, trzytysięcznik tutaj to wyrasta co chwilę i to z każdej strony.
W Juta doznaliśmy lekkiego szoku, bo zobaczyliśmy tablicę z mapą okolicy i ze szlakami. Dodam, że była współfinansowana przez Polskę. Teraz to już nam szybciej serca zabiły, bo mogliśmy zobaczyć gdzie można się wybrać na wycieczkę. Niestety szlaki są bardzo długie, a my mieliśmy tylko 3 godziny. Wybraliśmy niebieski szlak w stronę jeziora, wzdłuż rzeki w kierunku masywu Czauchi (kierunek płd-wsch.). Bardzo malowniczy szlak, głównie wzdłuż doliny. Nie udało nam się dojść do jeziora, bo czasu nam zabrakło, ale i tak było super. Gdyby ktoś wybierał się do Juta, to niech rezerwuje więcej czasu, albo niech tam śpi. Pogoda znowu była idealna do maszerowania, słońce i lekki wiatr. Kolory wokół są już mocno jesienne. Nawet liście z drzew poopadały, trawa już wyschła, kwiaty przekwitły. Kaukaz w kolorach brązu…
W drodze powrotnej do Stepancmindy widzieliśmy kamienie z wyrzeźbionymi twarzami, o których pochodzeniu każdy mówi co innego. Muszę przyznać, że tak czy siak, to głazy robią wrażenie. Szczególnie w tak miłych okolicznościach przyrody. Uznaliśmy, że godzina młoda, więc pojechaliśmy w stronę granicy z Rosją. Droga prowadzi przez Wąwóz Darialski. Pionowe ściany gór momentami wznoszą się nawet na kilometr w górę. Wow, ten odcinek drogi do granicy z Rosją to jedna z piękniejszych dróg jakimmi jechaliśmy. Złapaliśmy autostopa i dojechaliśmy do Gweleti, opuszczonej osady. Stamtąd spacerkiem przeszliśmy się do pobliskiego wodospadu. Raptem pół godzinki i dotarliśmy do celu. Jest jeszcze jeden szlak pod lodowiec, ale to już odległość około 9 km w jedną stronę, a my już ani siły, ani czasu dzisiaj nie mieliśmy. Wodospad ładny, ale bez szału. Zazwyczaj wodospady są przereklamowane. Do Stepancmindy znowu wróciliśmy autostopem. Naprawdę nie ma większego problemu w Gruzji aby jeździć na stopa. Ludzie jeszcze w aucie nakarmią, a nawet zboczą z drogi aby ułatwić dalsze podróżowanie lub aby dowieźć do celu.
Wkurza nas to, że nigdzie tutaj nie ma informacji na temat szlaków w górach, na temat odległości. Dziwne to, jakby nikomu nie zależało. Przecież jeśli zostaniemy tu dłużej, to wydamy kasę, damy pracę innym ludziom. Jak nie wiemy gdzie możemy pójść, to nie będziemy tu więcej spędzać czasu i wrócimy na południe. Może coś się zmieni za jakiś czas…
Podsumowując, to warto tu brać posiłki z noclegiem, przykładowo u naszej gospodziny nie mogliśmy przejeść tego co przygotowała, poza tym wszystko świeże i wg przepisów gruzińskiej kuchni – pycha! Poza tym „na mieście” jest mało knajpek, a ceny są delikatnie pisząc przesadzone w stosunku do innych miejscowości, i nie ma tu nic wspólnego transport, bo np. za chaczapuri chcieli 8 (!!!) lari.
A wieczorem pogoda zaczela sie nieco psuc...