Kiedyś, dawno temu przeczytałam artykuł w National Geographic o wulkanie w Nikaragui- Cerro Negro. Niby zwykły wulkan, ale niezwykłe z niego schodzenie, tj zjeżdżanie, na desce. Pomyślałam sobie najpierw, że ludzie którzy to robią to szaleńcy, ale myśl zakiełkowala w głowie i uznałam, że też kiedyś to zrobię, bo dlaczego by nie? I tak oto zrobiłam to dziś, razem z Adrianem. Tak, jesteśmy szaleni.
Wyprawę kupiliśmy w Big foot hostel, którzy są jednocześnie hostelem i biurem podróży. Pomysłodawcą jest pewien biały chłopak, który widać że ma wizję i jest konsekwentny. Rano zabrał nas tzw. autobus z miękkim dachem, czyli pomarańczowa ciężarówka. Podróż trwała ponad godzinę zanim dojechalismy do stóp wulkanu. Czuć było w powietrzu lekkie napięcie, tym bardziej że ludzie byli w różnym wieku i o różnej tuszy ( większość to turyści z USA). Pod wulkanem każdy z nas otrzymał deskę, uniform skazańca amerykańskiego i google przez które niewiele było widać. Ruszylismy pod górę, z dechą która dość ciążyła... I pomyśleć że to ludzie ludziom zgotowali taki los, a wszystko przez to że kiedyś coś gdzieś przeczytałam, czyli wszystko przez to, że chodzilam do szkoły i nauczylam się czytać.... Wejście na wulkan zajęło nam godzinę. Czuliśmy się jak w piekarniku z termoobiegiem, nastawionym na maxa. Słońce od góry pali, od dołu na dodatek ziemia (żużel w sumie) gorąca, bo wulkan jest aktywny i grzeje, smrodzi i dymi...
Powiem tak, było ciężko i dlatego warto było to zrobić.
Wchodząc obeszliśmy wulkan dookoła, podziwialiśmy krajobrazy, po czym nadejszła chwila prawdy... Przebraliśmy się w uniformy i przed siebie. Najgorzej było stać na krawędzi wulkanu i czekać na swoją kolejkę, a potem to już poszło z górki... Dosłownie. Górka była dość stroma, można było chamowac stopami, ja w pewnym momencie czułam swąd palonej gumy, chyba mi klocki hamulcowe w butach zadymily... Najgorsze były kawałki lawy które podbijane przez deskę leciały w twarz, a kurz mieliśmy naprawdę wszędzie.
Frajda nieprzeciętna i radość z wolności, przełamania strachu i rutyny. Mam w sobie bardzo dużo radości i pozytywnej energii po dzisiejszym dniu. Według mnie, warto było!
Nie dla wszystkich zjazd skończył się szczęśliwie, kilka osób wywróciło się, a jakiś chłopak skręcił poważnie nogę w kolanie, kilka osób ostro obtarło się na żużlu... A wszystko po to, aby pobić rekord prędkości. Każdemu z nas mierzono prędkość, a wyniki były zapisywane w zeszycie. Ja z Adrianem, jak zdecydowana większość uplasowaliśmy się w połowie grupy z wynikiem koło 30km\h. Niby niewiele, ale na chybotliwej desce pośród pyłu wulkanicznego to naprawdę dużo. No i mierzyli w połowie trasy gdzie każdy się asekurował, bo pod koniec wszyscy nabierali odwagi i prędkości. Zwycięzca miał koło 70km\h, to dopiero szaleniec. Już w ciężarówce na każdego czekało zimne piwko, a po powrocie do Leon mohito.... I to nie jedno...Taki dzień trzeba uczcić. Volkano Boarding to wyzwanie na skalę światową, to podobno jedyne miejsce gdzie można zjechać z wulkanu na desce i powiem Wam, że warto było to przeżyć.
Muszę tu jeszcze wspomnieć o Bigfoot, świetne biuro, super organizatorzy, opieka, atmosfera. My nie lubimy takich spędów ani imprez zbiorowych, jednak ta dziś bardzo nam się podobała.
Po południu gdy nieco zelżał upał, poszliśmy pozwiedzać miasto oraz na rynek na pyszne uliczne jedzenie. Dziś przeżylismy cały wachlarz emocji.... Co za dzień...
Acha, jest baaardzo ciepło- np. w nocy było 28 stopni. Ufff.
Info dnia:
- biuro podróży warte polecenia Bigfoothostel
-volkano boarding 29$, wstęp do parku 5$